Niemal każdy ksiądz, przynajmniej od czasu reformy soborowej, rozwija jakieś własne dziwactwa liturgiczne; głównie wtedy, kiedy mu już przeszła pierwsza, uczuciowa pobożność, a nie wiedząc, że to jest zjawisko prawidłowe i że musi je znieść, żeby przejść na głębszy poziom, taki biedak stara się łapać tego uciekającego ptaka za ogon przez wymyślanie własnych gestów i słów, które mają rzekomo przywrócić mu świeżość przeżycia. Bo inaczej będzie „rutyna”. Jedyny skutek jest taki, że mu się utrwala rutyna dziwactw, i to już na zawsze. A wierni muszą to znosić. Co wyczyniają celebransi, którzy przyjeżdżają do zakonnic, to trzeba widzieć, żeby uwierzyć; może zresztą wcześniej trenują to samo w różnych zamkniętych grupach modlitewnych, nie wiem.

Ta rutyna dziwactw, która się z wiekiem utrwala, byłaby w jakiejś mierze do uniknięcia, gdyby trochę pomyśleć, zamiast płynąć na fali przyzwyczajeń. Kapłan na przykład przywykł, że w swojej parafii odprawia dla wiernych, którzy przez ten czas śpiewają pieśni; kiedy wchodzi, wita go gromki śpiew Chwalcie, łąki umajone, więc żeby liturgii nie uchybić, po dojściu do ołtarza odczytuje sam antyfonę na wejście. Wobec tego także u nas, zaraz na początku, odczytuje ją głośno… chociaż myśmy ją właśnie odśpiewały, kiedy szedł. Po prostu inaczej już by nie potrafił zacząć. Pamiętam starego proboszcza, wieloletniego gościa wakacyjnego, którego nazywałyśmy Formularz Mszalny, bo dzień w dzień, kiedy doszedł do ołtarza, informował nas, że dzisiaj obowiązuje formularz mszalny z takiego to a takiego święta… i do głowy mu nie przyszło, że myśmy ten formularz już musiały odnaleźć, skoro śpiewałyśmy introit. Prawie też nie ma księdza, który by nas nie informował na wstępie, jakie dziś mamy święto, chociaż przecież my już od paru godzin o tym wiemy i długie pacierze odprawiłyśmy o tym święcie. I to nie tylko wtedy, kiedy ta wzmianka jest celebransowi potrzebna do wstępu, ale także i wtedy, kiedy wstępu nie ma. Też już widać nie umiałby bez tego zacząć.

A te wstępy… Kiedyś w „Więzi” była wypowiedź pewnego znanego kapłana, o tym, jak boli go Msza św. „bez mystagogii”. Otóż trudno mi wyrazić, jaką ulgą jest dla mnie właśnie Msza św. bez: bez tych wszystkich dodatków i improwizacji, bez długiego wstępu, w którym celebrans opowiada wiernym, co im odczyta za chwilę – chyba po to, żeby przez Kyrie i Gloria przepłynęli, myśląc o czym innym; Msza św., w której prostota i piękno liturgii nie giną pod tym wszystkim, co celebrans ma do powiedzenia. Zdawałoby się czasem, że ambitni celebransi prześcigają się, kto znajdzie więcej szparek, w które można by wetknąć dodatkowe kazanie: w osobne długie pouczenie rozwijają każde wezwanie modlitwy wiernych, a poza tym i policzyć trudno, ile kazań potrafią włączyć w jedną liturgię: sześć, osiem? U nas rekord był: trzynaście. Tylko żadne z nich nie jest homilią, nawet to po Ewangelii, choć się homilią nazywa, bo żadne Ewangelii nie wyjaśnia… Niestety do klasztorów tacy ambitni celebransi ciągną jak muchy do miodu, bo w parafiach nie mają czasu się wygadać (któryś nam to wyraźnie powiedział), a wydaje im się, że siostrzyczki po to są, żeby ich słuchały do południa, choćby i w dzień powszedni; one przecież żyją manną niebieską i zapracować na siebie nie muszą… Już nie mówiąc o tym, że księża na ogół nie mają pojęcia o kobiecej anatomii i nie wiedzą, że kobieta po czterdziestce bardzo nie lubi stać. Oczywiście stoi, jeśli musi, choćby w autobusie; stała kiedyś godzinami w kolejkach; ale bardzo jej trudno, kiedy dokucza kręgosłup i żylaki, myśleć o rzeczach wzniosłych. A tych dodatków i improwizacji liturgicznych, zaczynając od wstępu (mystagogii…) słuchać trzeba na stojąco. I wtedy mamy takie zjawisko: celebrans daje z siebie wszystko, żeby powiedzieć jak najwięcej i jak najpiękniej, a starszawe słuchaczki, które nawet w parafiach stanowią większość w kościele, przestępują z nogi na nogę i czekają tylko, kiedy wreszcie skończy i pozwoli usiąść.

Inny bardzo często spotykany absurd liturgiczny to podawanie komuś spośród wiernych ułamka hostii kapłańskiej zamiast „zwykłego” komunikanta. Nazywam to absurdem dlatego, że w samo serce najważniejszego znaku liturgicznego wprowadza się dwa znaczenia, na które tam absolutnie nie ma miejsca. Jedno, to sugestia, oczywiście fałszywa, jakoby oprócz Komunii dobrej była także Komunia lepsza, taka dla wybranych; drugie, to nawiązanie między wyróżniającym celebransem a wyróżnianym wiernym jakiegoś osobistego kontaktu właśnie przez to wyróżnienie i właśnie w chwili, kiedy celebrans najbardziej działa w imieniu Chrystusa i powinien za nim całkowicie zniknąć, zamiast dawać jakiś prywatny znak (sympatii, aprobaty, czci czy czegokolwiek innego) komunikującej osobie.

Gdzieś słyszałam historię, że pewien kaznodzieja lubił wprowadzać do kazań wątek osobisty i wciąż mówił: ja uważam… ja myślę… co pewnie miało mieć wartość świadectwa. Aż wreszcie ktoś mu powiedział: Nas nie obchodzi, co ksiądz myśli, tylko czego uczy Kościół! Pewien młody i ambitny salezjanin był u nas przez kilka dni, a przed wyjazdem napisał do mnie list, prosząc, żebym go oceniła (też na piśmie) jako kaznodzieję i celebransa… Włos się jeży. Odpisałam, że we Mszy św. najważniejsze jest to, co robi Chrystus, a nie to, co robi celebrans; i że celebrans powinien przede wszystkim starać się, żeby Go nie przesłonić. To lepiej rozumieją starsi księża niż młodzi, którzy jeszcze o własną słabość dobrze nosa nie rozbili. Spośród młodych najciekawszą ilustrację tej zasady dał pewien dominikanin, który zadeklarował, że chce podczas Mszy św. zniknąć kompletnie z uwagi ludzkiej, żeby nie przesłaniać Chrystusa. Bardzo słusznie, to jest dążenie jak najbardziej godne zalecenia! Ale jak się do tego zabrał? Po pierwsze, w ramach aktu pokuty urządzał cykl publicznych rachunków własnego sumienia – czyli właśnie zwracania uwagi na siebie i swoje przeżycia – a po drugie, nie mówił wprawdzie kazania tam, gdzie ono normalnie ma miejsce, ale za to wygłaszał w ciągu liturgii ileś kazań tam, gdzie one przewidziane nie są. To on właśnie dociągnął aż do trzynastu. Takie udziwnianie liturgii może tylko zwracać tym większą uwagę na celebransa; żeby zniknąć z uwagi ludzkiej, należałoby raczej zrezygnować z wszelkich własnych dodatków, inicjatyw i pomysłów, a dowartościować proste piękno istniejących tekstów liturgicznych. Co ciekawe, to że dominikanin, a więc zdawałoby się arystotelik, do tego stopnia wylewał logikę za okno; myślałam, że robi to pod wpływem wielkiej wewnętrznej udręki, która już mu nawet nie pozwala jasno myśleć, ale okazało się, że nie, że po prostu uważa to za normalny sposób sprawowania liturgii…

Nie sposób tu nie wspomnieć o tym problemie, jakim jest w całym polskim Kościele, a nie tylko w kaplicach zakonnych, brak wyczucia czy wykształcenia językowego u celebransów, kaznodziejów i lektorów.
Dziwactwa stąd płynące bywają czasem skutkiem hiperpoprawności. Najczęściej spotykanym jest odczytywanie słów „Bierzcie i jedzcie” jako „Bierzcie i jedźcie” – jakbyśmy mieli dokądś jechać! W ogóle słowa konsekracji są najbardziej narażone na najróżniejsze przekręcenia, bo tam najsilniej działa dążność celebransa do tego, żeby zachować w sobie świeżość „przeżycia” przez oryginalne podejście do tekstu. Ale i w całej liturgii codziennie widać skutki tego, że czegokolwiek uczy się kleryków na homiletyce, nie uczy się ich tam najwyraźniej podstawowych zasad podejścia do tekstu, wszystko jedno, własnego czy cudzego. Zabawne, że młodzi księża, którzy nie mają żadnych wątpliwości co do tego, jak ważnym znakiem pisarskim jest w komputerze spacja, nie stosują zupełnie tej świadomości do pauzy, zawieszenia głosu, która przecież jest (obok akcentowania) najważniejszym środkiem interpretacji czy ekspresji. Najpiękniejsza historyjka, która to ilustruje, pochodzi z naszego kościoła z czasów jeszcze przed-komputerowych. Czerwiec, niedziela, młody wikary o ambicjach intelektualnych czyta ogłoszenia duszpasterskie: W przyszłą niedzielę, dnia takiego a takiego… o godzinie dziewiątej trzydzieści… dwoje dzieci zostanie przyjętych do uroczystej pierwszej Komunii świętej… Było już we wsi paru wczesnych letników i ci zdumieli się, dlaczego tylko dwoje. Ktoś znający teren przyszedł do furty klasztoru spytać, czy może w parafii była epidemia, albo schizma jaka, bo przecież zawsze było dzieci dużo więcej. Ktoś inny wymyślił nawet (to były czasy PRL), że to na pewno jakieś specjalne dzieci, może jakiegoś wyższego oficera albo urzędnika z drugiego końca Polski, dla których tutaj urządza się tę uroczystość potajemnie, i dlatego osobno… A to po prostu była „twórczo”, oryginalnie ustawiona pauza. Ogłoszenie powinno było brzmieć: W przyszłą niedzielę… o godzinie dziewiątej… trzydzieści dwoje dzieci…

Zastosowanie tej samej beztroski do pauz w tekście liturgicznym może dać równie ciekawe efekty. Jest we Mszy św. modlitwa nad kielichem:

Przez tę tajemnicę wody i wina
daj nam, Panie, udział w Bóstwie Chrystusa…

Słyszałam ją odczytaną tak:

Przez tę tajemnicę (przerwa)
wody i wina daj nam, Panie…

Co do akcentu, czyli wymówienia jakiegoś słowa w zdaniu ze szczególnym naciskiem, jest to środek nadawania temu zdaniu sensu, środek jego interpretacji; w mowie stosujemy go bezwiednie i trudno jest pojąć, dlaczego równie odruchowo nie stosujemy w recytacji. Chyba, że się recytowanego lub czytanego tekstu po prostu nie rozumie i wtedy jest pokusa robić pauzy tam, gdzie oddechu zabraknie, akcentować, co popadnie, a brak zrozumienia zastąpić patetycznym tonem. Tu oczywiście św. Paweł jest głównym problemem. Raz jeden w życiu słyszałam lekcję z jego listów czytaną z takim zrozumieniem i z tak bezbłędnym akcentowaniem, jakby sam lektor był autorem tekstu i po prostu dokładnie wiedział, co chce powiedzieć; tym lektorem był może dziesięcioletni niewidomy chłopiec w Laskach, czytający palcami. Ale przecież nie wszystko w liturgii jest tak trudne jak teksty św. Pawła. Cóż prostszego niż relacja: „… łamał i rozdawał swoim uczniom mówiąc…” Żadne z zawartych w niej słów nie potrzebuje specjalnego zaakcentowania. A jednak wiele razy słyszałam, jak celebrans ze szczególnym naciskiem wymawiał słowo „swoim” – tym samym sugerując, że byli przy tym także i jacyś cudzy uczniowie, ale im się nic nie dostało, co to, to nie!

Obok sposobu przekazywania tekstu mszalnego problemem jest także traktowanie go tak, jakby całego mszału dotyczyła wskazówka, że kapłan ma coś powiedzieć „tymi lub podobnymi słowami”. No i mówi… czasem podobnymi, a czasem bardzo niepodobnymi. Nie każda zmiana wychodzi na dobre, nie każda zmiana zachowuje w całości treść. A można by było przynajmniej kanon wyłączyć z tej radosnej twórczości!

Przy tej okazji nieraz wprowadza się nawet treści zupełnie obce. Znam księdza, któremu przyszło do głowy, żeby tuż przed prefacją zachęcać wiernych do uświadomienia sobie, za co też w swoim życiu chcą dzisiaj Panu Bogu podziękować. To taki akcent osobisty, prawda, wprowadzający nas od razu w modlitewne ciepełko… A mnie się wtedy zawsze przypomina ten ksiądz francuski, co to ku wielkiemu zdumieniu polskiego dziennikarza wplótł w kanon dziękczynienie za swój nowy samochód. Różnica jest już tylko w skali. Bo Eucharystia jest dziękczynieniem za Dzieło Zbawienia, a nie za najszczęśliwsze choćby wydarzenia z naszej prywatnej, bieżącej historii, a w każdym razie nie na pierwszym miejscu, nie tam, gdzie przesłania to właściwy sens Ofiary Chrystusa. Już nie mówiąc, że to wprowadzałoby do modlitwy Kościoła straszny subiektywizm (co komu wydaje się szczęściem: jednemu nawrócenie, a drugiemu może właśnie nowy samochód?) i w dodatku dzieliłoby ludzi (jeżeli jedna partia wygrała wybory i dziękuje za to, druga musiałaby chyba uciec z kościoła) – to w zestawieniu z Bożym Dziełem Zbawienia wszystko to są rzeczy naprawdę w tej chwili nieistotne. Znaj proporcją, mocium panie…

Szczególnie dużo jest prywatnych sformułowań i nieporozumień przy przekazywaniu pokoju. Nieco tu może zawinił przekład polski. W łacińskim wzorze kapłan najpierw mówi do wiernych: Pokój Pański niech zawsze będzie z wami – po czym zachęca ich, żeby to samo życzenie przekazali sobie wzajemnie: Offerte vobis pacem, przekażcie sobie pokój. U nas przetłumaczono: Przekażcie sobie znak pokoju. No i stąd wielu księży wywnioskowało, że co innego pokój, który już przekazali, a co innego znak pokoju, który teraz dopiero razem z wiernymi będą przekazywać. Zmieniają więc tekst na Przekażmy, po czym rozpoczyna się wędrowanie po kaplicy, ściskanie rąk albo wybranym, albo nawet i wszystkim, jak leci, wymiana uśmiechów – słowem, wielkie międzyludzkie zamieszanie akurat w momencie, kiedy cała uwaga powinna być zwrócona na Pana. Oczywiście, że przyjmujemy Go wspólnie i że znak pokoju jest ważny, ale znowu: w proporcji.

No i na koniec dla zabawy historyjka o skrótach. Jeszcze za czasów liturgii łacińskiej pewien ksiądz jechał przez kanon takim pędem, że słowa Semper Virgine Dei Genitrice skróciły mu się (nic a nic nie przesadzam!) na Semper Vice. Ponieważ już się zanosiło na liturgię polską, myślałam sobie: Ciekawe, jak długo potrwa, zanim w nowym tekście zacznie robić takie poślizgi? No i doczekałam się bardzo prędko: zamiast żyje i króluje słychać było dzień w dzień: żyje – kluje.

[– Oślico, czepiasz się drobiazgów.
– A ty, Balaamie, zawsze jesteś taki pewny, co jest drobiazgiem, a co nie jest? No to posłuchaj, ile treści może zawierać jedno malutkie „i”.]


S. Małgorzata Borkowska OSB, fragment książki Oślica Balaama. Apel do duchownych panów