Błogosławiony ojciec Solanus Casey nie mógł ani spowiadać, ani głosić niektórych kazań. Przełożeni uznali, że nie posiada wystarczających zdolności intelektualnych. On natomiast w pokorze wykonywał wszystkie powierzone mu obowiązki. I dlatego właśnie Bóg czynił poprzez niego wprost niewyobrażalne cuda!

Rozmnożenie chleba, nagły przypływ gotówki, uzdrowienia i nawrócenia – spotkanie z o. Solanusem Casey’em owocowało wielkimi cudami. Ludzie ustawiali się do niego w długich kolejkach. Gdzie pojawił się ojciec Solanus – tam działał Bóg. I tam również pokora zwyciężała straszliwy grzech pychy.

Uratowany przed śmiercią

Bernard Casey urodził się w amerykańskim Prescott i wychował w rolniczej rodzinie irlandzkich imigrantów. W domu Msza Święta i różaniec stanowiły podstawę katolickiej formacji. Chłopak miał aż piętnaścioro rodzeństwa, zatem od młodego wieku rodzice angażowali go w pomoc na gospodarstwie oraz obowiązki domowe.

Gdy Bernard miał 18 lat, wyprowadził się z domu, by żyć na własny rachunek. Uchodził za wyjątkowo przedsiębiorczego, nie miał więc problemów ze znalezieniem pracy. Imał się zresztą wielu zajęć: pracował w cegielni, jako strażnik w więzieniu czy tramwajarz. W jednym z miejsc pracy doświadczył jednak zdarzenia, które głęboko nim wstrząsnęło. Pewnego razu jego kolega wpadł do zbiornika wodnego. I choć umiał wpływać to ogarnęła go panika i zaczął się topić. Bernard wskoczył za nim, ale nieszczęśnik ciągnął go za sobą na dno. Widząc to jeden z przyjaciół Caseya rzucił się na ratunek. Uwolnił Bernarda z rąk szamoczącego się kolegi i wyciągnął z wody. Na tamtego wydano wyrok śmierci.

Ten dramat dręczył Caseya. Bernard zdawał sobie sprawę, że nie było innego wyjścia – panika, w którą wpadł tonący i jego szamotanina, pociągnęłyby na dno każdego, kto tylko rzuciłby mu się na ratunek. Jednak wspominając po kilku godzinach całe zdarzenie, Casey nie miał wątpliwości: gdy znalazł się pod wodą, Matka Boża unosiła go za szkaplerz, wyciągając z wody. Wierzył zatem, że udałoby mu się uratować towarzysza.

Pamięć o tamtej sytuacji zaprowadziła go do drzwi seminarium. Tylko w ten sposób mógł spłacić dług wobec Pana Boga.

„To będzie nowy Jan Vianney”

Radość Bernarda z pobytu w seminarium nie trwała długo. Przełożeni bardzo szybko go skreślili. „Idź do zakonu” – zaproponowali, przerażeni tym, że chłopak nie radzi sobie z łaciną.

Casey był załamany. W końcu jednak zdecydował: pójdzie do kapucynów. Tam również miał wielkie problemy z nauką. Ujął jednak przełożonych swoim temperamentem i rzadką umiejętnością budowania bliskiej relacji z drugim człowiekiem. Na zakonne imię wybrał sobie to na cześć Franciszka Solanusa – zakonnika i misjonarza.

Gdy przełożeni zastanawiali się nad tym czy Bernard powinien otrzymać święcenia kapłańskie, jeden z przełożonych przesądził sprawę: „Wyświęcimy Solanusa, to będzie nowy ksiądz Jan Vianney”.

Franciszek Solanus Casey został kapłanem w 1904 roku, w wieku 33 lat. Nie posiadał się ze szczęścia. Jego ojciec, dowiedziawszy się o tym, przepłakał ze szczęścia całą noc.

Młody zakonnik, z uwagi na kiepskie osiągnięcia w nauce, dostał jednak zakaz spowiadania oraz głoszenia kazań.

Jak ojciec Pio

Przełożeni Solanusa nie mogli wówczas wiedzieć, że z czasem historia nada mu inny przydomek: „amerykańskiego o. Pio”. Ale przecież świat nie znał wówczas zakonnika z Pietrelciny.

Gdy Solanus przybył na swoją nową parafię w jednej z dzielnic Nowego Jorku, szybko powierzono mu zadania opieki nad ministrantami oraz… przyjmowania gości na furcie. Szczególnie to drugie wydawało się nieco kłopotliwie, bowiem takie obowiązki pełnili zwykle bracia zakonni, nie zaś ojcowie. Jednak Solanus nie przejął się tym. Postanowił pieczołowicie wykonywać każdą powierzoną mu posługę.

Jego postawa i charakter przyniosły piorunujące efekty. Po kilkunastu dniach przed drzwiami klasztornej furty zaczęły ustawiać się tłumy ludzi. Kolejni wierni stawali w kolejce, spragnieni rozmowy z Solanusem. Młody zakonnik poświęcał każdemu dokładnie tyle czasu, ile ten potrzebował, by opowiedzieć o swoim problemach. Następnie proponował mu zapisanie się do Serafickiego Dzieła Mszy Świętych. A później? Później sprawę brał w swoje ręce Bóg. I zwykle problem rozmówcy Solanusa szybko się rozwiązywał.

Towarzyszyły temu cudowne znaki. Odnotowano uzdrowienia z nowotworów, jedno dziecko odzyskało wzrok, alkoholicy przestawali pić – chociaż w tamtych czasach nikt jeszcze nie leczył ani nie diagnozował choroby alkoholowej – a małżeństwa pogrążone w kryzysie odzyskiwały równowagę i odbudowywały więź.

Jak działał ojciec Solanus? Tak, jak żył, czyli w wielkiej pokorze. Gdy pewnego razu u drzwi zakonnej furty ustawił się tłum ludzi spragniony chleba, bracia wpadli w popłoch. Nie byli przygotowani, spiżarnia świeciła pustkami. Pobiegli zatem do Solanusa błagając o pomoc. Ten ze spokojem odparł: rozdawajcie co macie, ale nim weźmiemy się do pracy odmówimy Ojcze nasz… Efekt był zaskakujący: po kilkunastu minutach pod klasztor podjechał piekarz z ofiarą dla zakonników w postaci kilkudziesięciu bochenków chleba.

Bez konfesjonału? Też dobrze

Solanus pomagał chętnie i właściwie bez wahania. Jeden raz pojawiła się u niego wątpliwość: gdy o modlitwę o wzrost dochodów poprosił dyrektor Chevroleta, amerykańskiego koncernu samochodowego. Po chwili wątpliwości Casey stwierdził jednak, iż koncern utrzymuje liczne miejsca pracy, wypłacając pensję setkom zatrudnionych, a zatem nawet trzeba wpisać go do Serafickiego Dzieła Mszy Świętych. I znów zadziałało lotem błyskawicy: kolejnego dnia koncern otrzymał zamówienie na ogromną ilość samochodów.

Choć Solanus nie mógł posługiwać w konfesjonale, ludzie, którzy regularnie go odwiedzali, szybko wytłumaczyli sobie ten fakt. Uznano, że po prostu ojciec Casey otrzymał już takie charyzmaty, jakim są rozmowa i cuda uzdrowienia. Nie zastąpi wprawdzie konfesjonału, ale na pewno wielu doprowadziło do spowiedzi oraz Eucharystii.

Po śmierci Solanusa jego kult się rozszerzał. Znany też był coraz bardziej ojciec Pio, słynący z licznych cudów. Amerykańscy katolicy szybko pojęli, że Pan Bóg dał także im kogoś, kto był tego samego formatu – skromnego zakonnika, który dokonywał wielkich cudów. Ale największym cudem w życiu Solanusa było to, że nie uległ pokusie pychy. Grzechu, od którego często zaczyna się w naszym życiu prawdziwe zło.

 

Więcej przeczytasz w pierwszej biografii ojca Solanusa Caseya, którą znajdziesz tutaj