Stone znany jest ze swojego podziwu dla Fidela Castro, Hugo Chaveza i usprawiedliwiania zbrodni Hitlera i Stalina. Niedawno naraził się środowiskom żydowskim, mówiąc, że Żydzi trzymają w rękach wszystkie media.
Gdy ogląda się filmy Olivera Stone’a można przeżyć pewną konsternację. Jego fabularne dzieła są z pewnością perfekcyjnie zrealizowane, zagrane i wyreżyserowane. Nikt nie odmówi walorów artystycznych takim klasykom jak „Pluton”, „Urodzony 4 lipca” czy „Urodzeni mordercy”. Każdy kinoman zna na pamięć scenariusze takich filmów jak „Człowiek z blizną” De Palmy, „Rok smoka” Cimino czy „Midnight Express” Parkera. Wszystkie napisał Oliver Stone. Oczywiście zdarzały mu się w karierze filmy słabsze, egzaltowane, naiwne i niedorobione. Do jego największych wpadek należy zaliczyć „The Doors”, który wydaje się być zrobiony przez jakiegoś niedojrzałego, upalonego trawką, nastolatka czy „Alexander” z patetycznym Colinem Farrelem w tytułowej roli. Jednak Stone należy do czołówki światowych reżyserów filmowych. W każdym jego filmie widać - mniej lub bardziej - bunt reżysera przeciwko konserwatyzmowi Amerykanów. Do niedawna jeszcze bunt ten był osadzony w jakichś racjonalnych ramach. Zarówno w biograficznych obrazach o republikańskich prezydentach USA - „Nixon” i „W”, w których Stone w pewnym sensie pochyla się nad znienawidzonymi przez siebie politykami, pokazując ich „ludzką twarz”, jak i w „ Męskiej grze” czy „Salvadorze”, reżyser potrafił w miarę obiektywnie spojrzeć na problem przez siebie poruszany.
Gorzej jednak sprawa wygląda z jego filmami dokumentalnymi, które jakby nie patrzeć przypominają stalinowskie agitki. Sama lista osób, które są bohaterami tych filmów, musi dać wiele do myślenia: Jaser Arafat, Fidel Castro, Hugo Chavez a już niedługo dołączyć do listy mają Adolf Hitler i Józef Stalin. - Potrafię się postawić na miejscu Stalina i Hitlera, by zrozumieć ich punkt widzenia - powiedział niedawno reżyser.
Z libertyńskiego domu do buddyzmu
Oliver Stone wychował się w artystycznej rodzinie zamożnych Amerykanów. W jednym z wywiadów opowiadał o swoim dostatnim życiu, które przerwał rozwód rodziców. Ojciec Stone’a był brokerem giełdowym zaś matka francuską artystką. O braku więzów rodzinnych w jego domu świadczyć może sposób, w jaki dowiedział się o rozwodzie. Zakomunikował mu bowiem o tym dyrektor jego szkoły. Na rozwój młodego Stone’a wpływ miała nie tylko rewolucja seksualna lat 60-tych, ale również postępowanie jego rodziców. Gdy mieszkał z ojcem, przez dom przewijały się bez przerwy prostytutki. Natomiast matka organizowała ciągłe orgie narkotyczno-seksualne. Reżyser wspominał w jednym z wywiadów, że kilka razy zastał matkę w łóżku z różnymi kochankami. Matka poinstruowała go również, jak powinien się masturbować. Stone miał wtedy 12 lat. Narkotyczne ekscesy matki musiały również odbić się mocno na jego psychice. Stone kilkakrotnie był uzależniony od kokainy, był również aresztowany za jazdę po pijanemu i przyznawał się do fascynacji środkami halucynogennymi pochodzącymi z Meksyku. Z domu nie wyniósł również żadnych podstaw i wartości religijnych. - Mój ojciec nigdy nie był religijny. Był walczącym ateistą. Nie znosił rytułałów i tradycji. Moja matka buntowała się przeciwko katolicyzmowi. Mój ojciec buntował się przeciwko judaizmowi. Kim więc ja się stałem? Protestantem w niedzielnej szkółce - mówił w wywiadzie dla pisma „Matador” późniejszy zdobywca trzech Oscarów. Dzisiaj Stone określa się jako buddysta. – Nie jestem wrogo nastawiony do chrześcijaństwa. Buddyzm jest tolerancyjną religią. Pierwszy raz zetknąłem się z buddyjskimi świątyniami, gdy byłem w Wietnamie. Wtedy jednak nie rozumiałem głębi tej religii – wyznawał. Jednak motyw chrześcijaństwa pojawia się w jego filmach dosyć często. W filmowym pamflecie o George’u W. Bushu, Stone pokazuje przemianę duchową bohatera, która ma wpływ na jego późniejszą prezydenturę. Podczas obmyślania ataku na Irak i Afganistan prezydentowi USA ciągle towarzyszą makiaweliczni pastorowie protestanccy, którzy w imię Chrystusa motywują Busha do walki z „osią zła”. Filmowy „W” to leń, pijak i nieudacznik, który nie potrafi sprostać wymaganiom swojego ojca, George’a Busha. Dopiero nawrócenie na chrześcijaństwo wskazuje mu drogę życia. Jednak Bush z filmu Stone’a do końca pozostaje fanatycznym religijnym głupcem, który przez przypadek staje u sterów kraju będącego „światowym żandarmem”. Inaczej reżyser potraktował religijność w „World Trade Center”, gdzie jeden z bohaterów, policjant przysypany gruzami wieży, przetrwał tylko z powodu swojej głębokiej wiary i objawienia samego Jezusa, którego doświadczył w momencie zwątpienia. Oprócz tych dwóch filmów, w których chrześcijaństwo odgrywa ważną rolę, religijność w obrazach Stone’a ma raczej twarz „New Age”. W „The Doors”, „Drodze przez piekło” i „Urodzonych mordercach” duchowymi guru są Indianie. Szczególnie w tym ostatnim filmie, będącym zupełnym wypaczeniem genialnego scenariusza Quentina Tarantino, który traktował o zabójczej sile mediów a z którego Stone zrobił hardcorową, ociekającą krwią wersję Bonnie i Clyde (za co Tarantino do dziś nienawidzi Stone’a), para morderców, która masakruje wszystkich znajdujących się na jej drodze ludzi, przeżywa pewne katharsis dzięki właśnie Indianinowi. – Rozbici narkotycznym kacem, na odludziu, bohaterowie zostają przyjęci przez starego Indianina, hodowcę jadowitych węży. Staruszek widzi więcej, a więc „widzi”, dostrzega w nich demony, które usiłuje egzorcyzmować - pisał Bronisław Wildstein w eseju „Ucieczka do kresu natury”. Ten sam styl fascynacji szamanizmem widać w biografii Jima Morrisona, za którą reżysera skrytykowali pozostali członkowie „The Doors”, zarzucając mu manipulacje, przemilczenie ważnych aspektów życia Morrisona i spłycenie bohatera. Zarzut ten będzie towarzyszył Stone’owi przy następnych filmach.
Pacyfista w Wietnamie
Po porzuceniu studiów Stone zaciągnął się do armii i wyjechał do Wietnamu. Doświadczenia wojenne na zawsze ukształtowały go jako reżysera i człowieka fanatycznie nienawidzącego polityki amerykańskiej. Jego oscarowy film „Pluton” był pierwszym obrazem amerykańskim pokazującym zbrodnicze oblicze US Army w walce z komunistycznym Vietcongiem. Bohaterem filmu jest alter ego Stone’a, Chris, który po rzuceniu studiów na ochotnika jedzie do Wietnamu, bo nie godzi się, by tylko biedni musieli walczyć za ojczyznę. W jednej ze scen Chris strzela w podłogę tuż pod nogami wieśniaka wietnamskiego każąc mu tańczyć między kulami. - Ta scena to ja. Chciałem zabić tego wieśniaka, pamiętam, ale jednak strzeliłem w ziemię. Mogłem go zabić i uszłoby mi to na sucho. Mogłem zabijać wielu, ale nie robiłem tego. Kiedy w końcu zabiłem, zobaczyłem martwe ciało, potwornie różne od wyobrażenia anonimowego, ukrytego wroga. Widzę to ciało po dziś dzień - mówił w wywiadzie dla „New Yorkera” reżyser. Stone jest autorem jedynej w amerykańskiej kinematografii trylogii o wojnie w Wietnamie. „Pluton” nie jest filmem tak skrajnie lewicowym jak biograficzny „Urodzony 4 lipca” o przemianie Rona Kovitca, który wychowany w patriotycznym domu, gdzie religijna matka kazała mu walczyć z komunizmem i nie pozwalała czytać Playboya, wraca z Wietnamu na wózku inwalidzkim i stopniowo staje się liderem hipisowskiego ruchu antywojennego. Jednak już w nagrodzonym 4 Oscarami „Plutonie” można zobaczyć - typową dla jego późniejszych filmów - manipulację i publicystyczną egzaltację. Film w czarno-biały sposób dzieli amerykańskich żołnierzy. Z jednej strony ci, którzy popierają działania rządu Johnsona, mordują wietnamskie kobiety, gwałcą małe dzieci i słuchają w swoim namiocie piosenek country. Na dodatek są antysemitami. Z drugiej strony Stone pokazuje tych dobrych żołnierzy, którzy bez przerwy kwestionują zasadność interwencji w Wietnamie, walczą z „zacofanymi patriotami” i słuchają, w oparach marihuany i haszyszu, hipisowskich hitów prosto z Woodstocku.
Wietnamska trylogia Stone’a umocniła w USA i na świecie czarną legendę wojny w Wietnamie. Można nawet stwierdzić, że to przez reżysera próba uratowania milionów istnień ludzkich od czerwonego totalitaryzmu jeszcze dziś jest przedstawiana jako amerykańska zbrodnia. Stone w pewnym sensie postawił kropkę nad „i” w walce przeciwko zbrojnemu antykomunizmowi, zapoczątkowanej przez lewackie ruchy pokolenia ‘68. Reżyser przez lata podkopywał wiarę Amerykanów we własny kraj. Wzorem wielu lewicowych autorytetów pluł zawzięcie na działania Amerykanów w Azji nie tylko w swoich filmach, ale również w licznych wywiadach.
Stone nie pokazał jednak w swojej „wietnamskiej trylogii”, czym w rzeczywistości był komunizm. W czasie debaty historycznej na Uniwersytecie w Berkeley w 1997 roku tłumaczył: - Najważniejsze, co zrozumiałem w Wietnamie, to to, że dane nam życie społeczne jest życiem wyobrażonym. W szkole, na studiach, w podręcznikach, w mediach dostajesz obraz rzeczywistości. Masz się go nauczyć. Uczysz się więc i na podstawie tej nauki formułujesz swoje opinie i podejmujesz decyzje. Tyle, że ten obraz z prawdziwą rzeczywistością ma niewiele wspólnego. Innym razem Stone przekonywał, że poszedł na wojnę w Wietnamie, bo chciał być jak Hemingway. Stone nigdy się nie zająknął, że 600 tysięcy Wietnamczyków wolało zaczynać od nowa życie za granicą niż zostać pod panowaniem uczniów Lenina. Taka emigracja nie miała nawet miejsca w czasach panowania w Wietnamie znienawidzonych przez lewicę francuskich kolonistów - co przeczyło propagandzie, jakoby komunizm był postępem w stosunku do kolonializmu. Lewicowi „intelektualiści” nie wspominali o setkach ofiar tonących na prowizorycznych łodziach, które stały się jedyną nadzieją ucieczki dla Wietnamczyków z Południa. – Nie jestem fanem socjalizmu i nie wiem, co się dzieje obecnie w Wietnamie - powiedział Stone w wywiadzie dla „Time”, gdy dziennikarz „przycisnął” go nieco na temat komunizmu w dzisiejszym Wietnamie. Ta wypowiedź jest zresztą charakterystyczna dla aktorów, zafascynowanych lewicową ideologią, żyjących dostatnio w kapitalistycznych społeczeństwach. Podobnie zachował się Benicio Del Toro, który wyprodukował i zagrał główną rolę w 4,5 godzinnej agitce pt. „Che”. Gdy dziennikarz „Los Angeles Times” zapytał go, dlaczego w filmie nie pokazano zbrodniczej działalności Che Guevary w więzieniu La Cabana i własnoręcznego rozstrzeliwania kubańskich „wrogów postępu”, aktor oburzył się i przerwał wywiad.
Lewicowy propagandzista
– Oliver Stone jest ministrem propagandy w rządzie Hugo Chaveza - powiedziała urodzona na Kubie, antykomunistyczna działaczka, aktorka Maria Conchita Alonso. Dwa lata temu reżyser powiedział w wenezuelskiej telewizji, że jest fanem „wielkiego człowieka Hugo Chaveza”. W 2009 roku Stone nakręcił dokument „South of The Borders”, w którym rozmawia o sytuacji politycznej z lewicowymi przywódcami krajów Ameryki Południowej. – Mój film jest pomyślany jako antidotum na lata propagandy na temat Ameryki Łacińskiej serwowanej Amerykanom i Europejczykom przez media - oznajmił. Trudnych pytań nie zadawał - tak jak podczas realizacji „JFK” albo dokumentu o Fidelu Castro. „South of The Borders” jest obficie polukrowanym obrazkiem o mężnych i uczciwych liderach umiejących postawić się jankesom i zbudować ludowi dobrobyt - pisał w „Przekroju” Maciej Jarkowiec. Po premierze filmu na Stone’a posypały się słowa krytyki. O propagowanie totalitaryzmu oskarżała go amerykańska prawica. Jednak najcięższe oskarżenia przeciwko filmowi reżysera „Plutonu” wymierzył lewicowy dziennik „The New York Times”. – W przeciwieństwie do nakręconych przez Stone’a portretów amerykańskich prezydentów ten film jest dokumentem, więc powinien obowiązywać go inny standard historycznej dokładności. Tymczasem jest równie niedokładny jak jego JFK czy inne fabuły - napisał Larry Rothen. Według autora tekstu Stone miesza podstawowe fakty dotyczące nawet wyboru Chaveza na prezydenta Wenezueli (pomylił nazwisko jego kontrkandydata). Rothen wytyka reżyserowi demagogiczne zestawienie łamania praw człowieka w Wenezueli z Kolumbią i przemilczanie kontrowersji związanych m.in. z wenezuelską masakrą ludności cywilnej podczas marszu 11 kwietnia 2002 roku. – Mówmy o tym, co naprawdę się dzieje w Wenezueli, gdzie klasa średnia skurczyła się do 5 proc. społeczeństwa a liczba porwań wzrosła tak, że Wenezuela znalazła się na czarnej liście pięciu krajów, gdzie jest ich najwięcej. W Wenezueli jest większy odsetek zabójstw niż w Bagdadzie. Wyzywam pana Stone’a na debatę o tych faktach - mówiła Alonso. W swoim filmie Stone nie pyta jednak o te kwestie ani Chaveza ani reszty swoich rozmówców. Zamiast tego zadaje lewicowym liderom krajów Ameryki Łacińskiej o wiele bardziej „dogłębne pytania”. „Skąd, panie Chavez, wziął pan odwagę, by odrzucić amerykańskocentryczny Międzynarodowy Fundusz Walutowy?”, „Jakie to uczucie, Raulu Castro, mieć za brata takiego pioniera walki przeciw Amerykanom?” – takie kwestie tu padają.
W podobnym tonie utrzymana była jego półtoragodzinna rozmowa z Fidelem Castro w filmie „Comendante” i później w kolejnej odsłonie sylwetki kubańskiego dyktatora „Looking for Fidel”. W pierwszym filmie Castro bez słowa sprzeciwu reżysera uzasadniał represje wobec opozycjonistów kubańskich. – Przedstawia się go jako złego człowieka. Wszystko zaczęło się od jego spotkania z Nixonem, gdy ten nazwał go komunistą i wrogiem USA. To doprowadziło do powstania całego przemysłu anty-Castro. On musiał prosić Sowietów o pomoc. Co miał zrobić po tym, jak Amerykanie go napadli? - zapytywał Stone w BBC kilka lat temu. Trudno jest pojąć rozumowanie reżysera. Nasuwa się pytanie, czy jest on ignorantem historycznym czy może celowo wprowadza ludzi w błąd, będąc „ministrem propagandy” Castro? Każdy, kto zna elementarną historię kubańskiej rewolucji, wie, że Castro z Che byli ideowymi komunistami, którzy nie przyznawali się do swojej ideologii na początku walki z powodów pragmatycznych. Stone zapomniał również, że jego wielki idol - prezydent John Kennedy - był wielkim wrogiem Castro i to jego administracja przygotowała inwazję z Zatoce Świń. – Podziwiam Castro, bo jest on wojownikiem. Jest Don Kiszotem, którego kraj może się pochwalić egalitaryzmem, darmową edukacją i czystą wodą pitną - dodał Stone. Krytycy nazwali jego film o Castro propagandowym gniotem na miarę stalinowskich agitek. Mało kto jednak zauważył, że Stone już wcześniej przejawiał niechęć do prześladowanych przez Castro Kubańczyków. W filmie „JFK”, gdzie wymieszał wszystkie spiskowe teorie na temat zabójstwa prezydenta Kennedy’ego, zdjął całą winę z Oswalda i skierował ją na CIA i…Kubańczyków, którzy zemścili się rzekomo za fiasko inwazji w „Zatoce Świń”. W filmie Stone wybielił prokuratora Jima Garrisona, który poświęcił kilka lat życia, by wykryć sprawców zabójstwa Kennedy’ego, nie pokazując tego, że Garrison oparł swoje oskarżenia na zeznaniu świadka, który był poddany hipnozie. Na pytanie dziennikarza, czy wybielił prokuratora, Stone odparł, że tak, ale i tak jest on bardziej wiarygodny niż Komisja Warrena. Film wywołał w USA wielką debatę na temat zabójstwa głowy państwa w 1963 roku. Niektórzy komentatorzy zwracają uwagę, że to właśnie wtedy Stone stał się nie tylko filmowcem, ale również wpływowym publicystą.
Paranoik?
- Żydzi kontrolują światowe media. […'/> Jest w USA wielkie lobby. Oni bardzo ciężko pracują. Zawsze są na wierzchu. Izrael pier... politykę zagraniczną USA od lat. Choć Iran niekoniecznie jest pozytywnym bohaterem, amerykańska polityka wobec tego kraju jest po prostu straszna - powiedział niedawno reżyser w „Sunday Times”. Dodał przy tym, że zamierza zrealizować dokumentalne filmy o Hitlerze i Stalinie. - Hitler był Frankensteinem, ale w tej historii był również doktor Frankenstein (który powołał go do życia). Rolę tę odegrali niemieccy przemysłowcy, Amerykanie i Brytyjczycy. On miał bardzo duże poparcie. Stone rok wcześniej powiedział, że Hitler był tylko kozłem ofiarnym. Światowy Kongres Żydów oskarżył Stone’a o „wskrzeszanie antysemickich stereotypów. - Mam tę przewagę nad tym panem, że on o Zagładzie przeczytał w gazecie, a ja ją przeżyłem – powiedział „Rzeczpospolitej” Zeew Factor, przewodniczący Fundacji na rzecz Pomocy Ocalałym z Holokaustu w Izraelu. Stone szybko przeprosił za swoje słowa. – Starając się rozwinąć temat skali zbrodni popełnionych przez Niemców wobec różnych narodów, poczyniłem niezręczne uwagi na temat Holokaustu, za co przepraszam i czego żałuję - napisał w oświadczeniu. Napisał również, że: "Żydzi nie kontrolują oczywiście mediów, ani żadnej innej branży". Amerykańska prawica boi się jednak, że jego film będzie kolejną promocją komunizmu. - Stalin ma zupełnie inną historię. Nie chcę go od razu przedstawiać jako bohatera, ale pokazać jego prawdziwszy obraz. W końcu walczył z niemiecką machiną wojenną bardziej niż ktokolwiek inny - powiedział Stone w tym samym wywiadzie. Czołowy neokonserwatywny amerykański intelektualista, prof. Ron Radosh, wezwał Amerykanów do bojkotu serialu dokumentalnego Stone’a i kanału telewizyjnego, który zamierza go wyświetlić. Nowy dokument Stone’a ma mieć 10 odcinków, w których negatywnymi bohaterami mają być nie Hitler, Mao i Stalin, ale Nixon i Bush. Najbardziej muszą martwić słowa reżysera o umieszczeniu postaci Stalina i Hitlera w „odpowiednim kontekście”. Wiemy, jak skończyły się takie próby w filmach o Castro czy Chavezie. W odpowiedzi na słowa Stone’a, że nie można oceniać ludzi jako tylko złych i dobrych, znany prokurator Jefferey Shapiro napisał na stronach „Fox News”: – Mamy prawo oceniać ludzi jako zupełnie dobrych i zupełnie złych. Adolf Hitler był zupełnie zły. Taki sam jest Stone i każdy, kto przeinacza prawdę, by usprawiedliwić zło. - Byłem w stanie postawić się na miejscu Stalina i Hitlera i zrozumieć ich punkt widzenia. Zamierzamy wyedukować nasze umysły, zliberalizować je i poszerzyć horyzonty - odpowiada na zarzuty Stone.
Zanim jednak dokument powstanie, na ekrany kin wejdzie druga część filmu „Wall Street”, który był w latach 80-tych krytyką kapitalizmu. Za tamten film Oscara zgarnął Michael Douglas, który wcielił się w rolę bezwzględnego rekina giełdowego. Obecny kryzys finansowy, spowodowany (według Stone’a) przez bezduszny kapitalizm, skłonił go do nakręcenia drugiej części. – Wielokrotnie słyszałem, że w „Wall Street” przewidziałem kryzys, który nadszedł po ponad 20 latach. Nie śniło mi się, że sytuacja pójdzie tak daleko - mówi reżyser. Jego film sprzed 23 lat był wielkim oskarżeniem „krwiożerczego kapitalizmu”, który był odpowiedzialny za zabijanie związków zawodowych i niszczenie ludzi pracy. Jak będzie w kolejnej odsłonie? Znając reżysera możemy być pewni „czerwieni” płynącej z ekranu.
Oliver Stone zawsze miał świetną prasę w USA. Nawet jego antysemickie słowa i próba wybielenia Hitlera nie sprowadziły na jego głowę takiej krytyki, jakiej doświadczył Mel Gibson, gdy pijany nazwał policjanta Żydem. Stone’owi upiekła się nawet próba zrobienia filmu o Mahmudzie Ahmadineżadzie. Ten jednak odrzucił propozycję i nazwał Stone’a wielkim szatanem. – Mam nadzieję, że doświadczenie Irańczyków z niedorzecznym, skostniałym ideologiem w roli prezydenta będzie lepsze od naszych - skomentował to reżyser. Jednak należy zaznaczyć, że zanim prezydent Iranu go obraził, apologeta reżimu Castro zamierzał zrobić o nim pozytywny film. – Czego możemy się spodziewać po człowieku, który przestaje z kimś takim jak miłośnik ludobójstwa Mahmud Ahmadineżad czy Wenezuelczyk Hugo Chavez? - napisał dziekan Centrum Szymona Wiesenthala, rabin Abraham Cooper. „W Los Angeles Times” przyznał on, że Stone to utalentowany fachowiec z antyamerykańską i antyżydowską misją. Natomiast historyk Richard Reeves pisał na łamach „New York Herald Tribune”: - On nie lubi Uniwersytetu Yale, nie lubi Wall Street, nie lubi Systemu. W porządku. Tyle, że w tej niechęci jest paranoikiem.
Czy Stone popada w paranoję, że odważył się skrytykować Żydów i postanowił usprawiedliwić Hitlera? A może jego coraz śmielsze opluwanie USA i jego sojuszniczych krajów wynika z tego, że przez lata wybaczano mu najgorsze herezje i chce on zobaczyć, jak daleko może się posunąć w swojej walce z wartościami, które zbudowały Amerykę?
Obecna, umiarkowana krytyka jego osoby przez lewicowy establishment panujący w Hollywood jest znamienna. Jakoś nikomu nie przyszło nazywać zdobywcy trzech Oscarów paranoikiem po jego żałosnym wychwalaniu Fidela Castro i przemilczaniu zbrodniczego charakteru reżimu Ho Chi Minha. Trudno się temu dziwić. Jeden z intelektualistów lewicowych powiedział kiedyś, że „proste narody azjatyckie potrzebują komunizmu, ponieważ daje on im oświatę, szkolnictwo, dyscyplinę, lekarstwa, drogi, telewizję, wzrost gospodarczy, zwalcza przesądy”. Oliver Stone, nawet jeśli robił to nie do końca świadomie, to podtrzymywał ten mit swoimi filmami o Wietnamie i biografiami komunistycznych dyktatorów.
Łukasz Adamski
Podobał Ci się artykuł? Wesprzyj Frondę »