Dlaczego jako młoda kobieta odeszłaś od Kościoła? Patrząc wstecz, czy było coś, co mogło cię powstrzymać przed tą decyzją?
Lorraine Murray: Gdy dostałam się na studia, dopadły mnie "smoki nihilizmu". Byłam wyjątkowo naiwna, bo do tamtego czasu żyłam pod kloszem. Choć prawie przez całe życie uczęszczałam do katolickich szkół, nikt nie przygotował mnie na szturm ateizmu, który na mnie czekał na Uniwersytecie Florydy. Jedna rzecz mogła mi wtedy pomóc: znajomość argumentów przeciwko chrześcijaństwu i teizmowi oraz wiedza, jak je odeprzeć.
Termin "feminizm" jest w dyskusjach odmieniany na wiele sposobów i bardzo różnie rozumiany. Jakiego rodzaju feministką byłaś i w co właściwie wierzyłaś?
Byłam radykalną feministką, broniącą poglądu, że nie ma czegoś takiego, jak wrodzona męska i żeńska natura. Wierzyłam, że to warunki społeczne tworzą te oczywiste różnice między zachowaniem mężczyzn i kobiet. Dlatego, aby wyrównać pole zabaw między dziewczynkami a chłopcami, powinno się zmienić warunki w jakich wychowuje się dzieci – zabrać pistolety chłopcom i dać im lalki, a dziewczynkom zabrać kolorowe sukienki z falbankami i wbić je w spodnie. Dzisiaj, kiedy patrzę na moich małych siostrzeńców, którzy biegają z plastikowymi karabinami, widzę kompletną niedorzeczność tych poglądów. Wtedy jednak opierałam swoje poglądy wyłącznie na książkach.
Wierzyłam również, jak wiele feministek, że mężczyźni bardzo uciskają kobiety, więc sprawiało mi przyjemność ich poskramianie. Ta "mądrość" z pewnością nie była jednak tak jasna w moim życiu. Mężczyźni, których znałam byli w większości dobroduszni, a mój własny ojciec wiele poświęcił, abym mogła ukończyć szkołę. Program feministyczny podkreślał jednak, że konflikt, nieszczęście i niedola są częścią życia każdej kobiety, a winę za to ponoszą bezpośrednio mężczyźni.
Jakie znaczenie ma dla radykalnych feministek tzw. "wolna miłość", środki antykoncepcyjne i aborcja?
"Wolna miłość" jest kluczowa w tym programie. Seks postrzegany jest jako jeden z aktów fizycznych, który przynosi przyjemność. Nie wymaga miłości ani poświęcenia, ani też emocjonalnego zaangażowania. Radykalne feministki zazwyczaj dyskredytują małżeństwo i rodzinę, postrzegając je jako ograniczenie wolności kobiety, dlatego seks bez zobowiązań staje się rzeczą pozytywną.
Takie toksyczne przekonanie zrodziło się w latach 60-tych, ale do dziś jest oczywiste wśród młodzieży, zwłaszcza na kampusach uniwersyteckich, gdzie młodzi ludzie sypiają ze sobą i angażują się w przygodny seks. Antykoncepcja jest kolejnym puzzlem w układance - niszczy relacje pomiędzy płciowością, a nadaną jej przez Boga funkcją, jaką jest płodność. Wiele osób dziwi się dzisiaj, gdy stosuje antykoncepcję, a i tak zachodzi w ciążę. Wierzą, że ona nigdy nie zawodzi. Niestety, wtedy "wyjściem awaryjnym" jest aborcja.
Dlaczego niektóre feministki deprecjonują tradycyjne rozumienie kobiecości?
Być może dlatego, że największym grzechem feminizmu jest zazdrość. Wiele feministek myśli, że mężczyźni mają lepsze życie i postrzegają ich w pewien sposób tak, że oni konspirują, aby kobiety były nieszczęśliwe. Feministki nie przyznają się do tego, do czego przyznaje się przeciętna kobieta na ulicy: lubimy być kobietami! Lubimy ubierać się inaczej niż mężczyźni, nosić makijaż i oglądać romantyczne filmy. Wiemy, że dla kobiety jest niemal niemożliwe oddzielenie intymności seksualnej od miłości. To część naszej – od Boga danej – natury, i to jest piękne. Jednakże radykalne, "naginające" płeć feministki, chcą zanegować sedno prawdziwej kobiecości.
Gdy Betty Friedan zbierała materiały do swojej książki "Mistyka kobiecości", nie rozmawiała z matkami, które były szczęśliwe. Potem, gdy wiele książek w tym stylu zalało rynek, kobiety zaczęły opuszczać domy i szukać pracy w tzw. "prawdziwym" świecie. W kilku ostatnich dziesięcioleciach widzimy jednak rozpad: wiele z nich zdaje sobie teraz sprawę, że męskie doświadczenia mają swoje własne stresy i cierpienia. Wiele "kobiet kariery", które odkładało urodzenie dziecka na później, teraz żałuje, bo jest zbyt późno. Wiele kobiet, które oddawało swoje dzieci na całe dnie do żłobków żałuje teraz, że umknęły im niemowlęce lata ich dzieci.
Jak wygląda relacja pomiędzy amerykańskim światem naukowym a radykalnym feminizmem?
W świeckim akademickim świecie kwestia kobieca stała się jednoznaczna z surowym credo powiązanych z nią przekonań. Jeśli wejdziesz do tzw. "kobiecej" księgarni, znajdziesz tam działy z lesbijstwem, transseksualizmem, biseksualizmem – sprawy często poruszane na wydziałach tzw. "women's studies". Aborcja jest częścią feministycznej agendy i ktokolwiek ją kwestionuje staje się wrogiem. Katolicy, którzy jasno stawiają oczywisty fakt, że aborcja niszczy ludzkie życie, są postrzegani jako część monstrualnego spisku, który ma unieszczęśliwiać kobiety. Wszystkich obrońców życia i rodziny wrzuca się do jednego wora z etykietką "fundamentaliści". Zwykła kobieta nie może już identyfikować się z feminizmem, tak daleko odszedł on od doświadczeń codziennego życia.
W jaki sposób ostatecznie odnalazłaś drogę do Chrystusa i do Kościoła? Co było na tej drodze najtrudniejsze?
Mój mąż, który miał niewielkie pojęcie o katolicyzmie, zaskoczył mnie pewnego dnia, gdy po powrocie z Nowego Jorku wspomniał, że wszedł do katedry św. Patryka, by zapalić świeczkę wotywną za swojego ojca i moich rodziców. Wtedy uświadomiłam sobie, że nigdy nie modliłam się za ich dusze, choć odeszli kilka lat wcześniej. Przeczytałam "Siedmiopiętrowa górę" Thomasa Mertona i byłam poruszona jego drogą. Zaczęłam doświadczać mistycznego wrażenia, że ktoś sięga w moje życie i zaczyna mnie do siebie przyciągać.
Miałam wiele problemów po drodze, bo kiedy wróciłam do Kościoła nadal byłam feministką i wniosłam ze sobą swój "bagaż". Na przykład nadal chciałam używać środków antykoncepcyjnych i de facto tak robiłam jeszcze przez wiele lat. W kwestii aborcji uważałam się za "katoliczkę za wyborem". Mówiąc krótko: byłam klasycznym "kawiarnianym katolikiem" i – patrząc wstecz – z pokorą widzę, że Chrystus i tak przyciągnął mnie do Kościoła.
Gdzie i kiedy zrozumiałaś, że chcesz być oddaną katoliczką?
Kiedy w 2000 roku zdiagnozowano u mnie raka piersi, życie zaczęło się dosyć drastycznie zmieniać. Naprawdę zaczęłam myśleć, że niedługo umrę. Pragnęłam, żeby ktoś mi pomógł, więc znalazłam kierownika duchowego. Na początku ojciec Richard Lopez, który jest katechetą w pobliskiej szkole, był moim powiernikiem w kwestiach duchowych i emocjonalnych związanych z rakiem, ale wkrótce zaczęłam go także pytać o to, dlaczego Kościół naucza w taki, a nie inny sposób. Polecał mi książki i cierpliwie tłumaczył katolicką perspektywę. Kiedy zrozumiałam racjonalność i historię stojącą za nauką Kościoła – mogłam ją zaakceptować. Do tego czasu byłam żałośnie nieświadoma.
Wspomniałaś Thomasa Mertona, ale masz także wielką sympatię do Flannery O'Connor. Co cię przyciąga do jej pism? Czego cię one uczą?
Ojciec Lopez jest wielkim fanem pisarki Flannery O'Connor. Czytałam jej opowieści, ale nie wiedziałam, że jest katoliczką (bo przecież o jej wierze nie wspomniano na mojej uczelni). Kiedy ojciec Lopez uczył mnie wiary, wskazał mi jej listy pt. "Nawyk bycia" (The Habit of Being) i głęboko zafascynowałam się kobietą, która w tej książce powraca do życia. W swoich listach wyjaśnia katolicyzm – a dzieje się to w latach 50. i 60. XX wieku. Pomimo nieprzychylnej reakcji krytyków kontynuowała pisanie. Zdarza mi się, że jako publicystka sama jestem mocno krytykowana przez czytelników i się zniechęcam. Jej rady bardzo mi pomogły, zwłaszcza ta, która mówi, że wszystko, co przygnębia pisarza do tego stopnia, że chce rzucić pisanie – pochodzi od diabła.
Tłum. Agnieszka Jaworska
---
Lorraine V. Murray jest publicystką. Publikuje w świeckiej prasie i pismach katolickich, m.in. w "Georgia Bulletin". Autorka książki "Byłam feministką" wydanej przez Duc In Altum pod patronatem portalu Fronda.pl, Gościa Niedzielnego i Miłujcie się.
Podobał Ci się artykuł? Wesprzyj Frondę »