John Bolton jest w Moskwie. Wczoraj spotkał się z szefem Rady Bezpieczeństwa, generałem Patruszewem, z którym rozmawiał ostatnio w Genewie w sierpniu, a dziś (wtorek), jak podały agencje planowane jest spotkanie z prezydentem Putinem. 

 

    Oczywiście, głównym tematem rozmów jest sobotnia deklaracja prezydenta Trumpa o tym, że Stany Zjednoczone mają zamiar wycofać się z zawartego jeszcze za czasów Gorbaczowa, porozumienia w sprawie redukcji rakiet średniego zasięgu z głowicami jądrowymi (500 – 5000 km), ale kwestie natury dyplomatycznej, w tym perspektywa nowego spotkania na szczycie też są podnoszone. Nie ma w tym niczego dziwnego, bo wbrew powszechnemu mniemaniu to nie rosyjskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych, ale aparat Rady Bezpieczeństwa jest głównym narzędziem polityki zagranicznej Moskwy. Przy okazji pobytu w Moskwie Bolton udzieli Kommiersantowi wywiadu. Co powiedział? Po pierwsze przypomniał, że już 5 lat temu, za czasów administracji Obamy Amerykanie doszli do wniosku, że umowa jest przez Rosjan łamana. I wówczas, jego zdaniem, należało albo wezwać Moskwę do poszanowania traktatów, albo podjąć stosowne działania. Administracja Obamy nic nie zrobiła, co zostało w Rosji odebrane i jako oznaka słabości i jako przyzwolenie na kontynuowanie przez nią tego rodzaju polityki. A teraz, jak kilkakrotnie oświadczył Bolton, mamy do czynienia z sytuacją, że istnieje porozumienie, które wiąże dwa tylko kraje na świecie, przy czym jeden tego traktatu nie wypełnia. A zatem, w jego opinii, którą podziela prezydent Trump, traktat wiąże ręce wyłącznie Ameryce, a inni, tzn. Rosja, ale przede wszystkim Chiny, których 90 % potencjału nuklearnego znajduje się na objętych rosyjsko – amerykańskim porozumieniem rakietach, robią, co chcą. Tym bardziej, że, jak dodał doradca ds. bezpieczeństwa prezydenta Trumpa, w trakcie rozmów, jakie już prowadził z ekspertami rosyjskiej Rady Bezpieczeństwa, już zdążył się zorientować, że Moskwa odrzuca wszelkie oskarżenia o łamaniu porozumienia.

    Pytany przez dziennikarkę, czy decyzja Waszyngtonu jest nieodwołalna, odpowiedział, że nie, ale po to, aby Ameryka nadal chciała honorować jego zdaniem jednostronne ograniczenia, najpierw Chiny musiałyby zniszczyć 90 % swego potencjału rakietowego, a Rosja musiałaby zaniechać polityki naruszeń, potem wszyscy wspólnie musieliby zdyscyplinować kraje takie jak Iran czy Koreę Pn. i wreszcie należałoby podpisać nowy, wielostronny układ. Jak Bolton szacuje możliwość realizacji takiego scenariusza? W jego opinii to 0 %. Dodał przy okazji inne istotne komentarze – otóż w jego opinii Waszyngton rozpatruje łącznie dwie sprawy – kwestię omawianej umowy oraz porozumienia, którego ważność upływa w 2021 roku, dotyczącego ograniczenia strategicznych arsenałów nuklearnych i jeżeli żaden przełom w zakresie rakiet lądowych średniego zasięgu nie zostanie osiągnięty, to i ten traktat winien umrzeć śmiercią naturalną. I wreszcie Bolton powiedział, że w jego opinii jest rzeczą dość dziwną, że ograniczenia dotyczą rakiet lądowych, a te rozmieszczone na innych nośnikach – okręty i samoloty, mogą być swobodnie rozwijane, produkowane i wchodzić na wyposarzenie armii. W całej sprawie jest też dość istotny kontekst dyplomatyczny, bo póki, co stanowisko Waszyngtonu poparł Londyn, a Berlin i Paryż zachowują dość wymowne milczenie.

    Rozwiejmy przy tym wątpliwości. Obydwie europejskie stolice nie mogły być tą sprawą zaskoczone, bo nowa administracja mówi o tym od jakiegoś czasu, tj. przynajmniej od ogłoszenia w lutym tego roku strategii modernizacji amerykańskiego potencjału nuklearnego, otwarcie. Jak przypomina na łamach rosyjskiej Nowej Gaziety znany analityk wojskowy Paweł Felgengauer już przy okazji brukselskiego szczytu NATO szef Pentagonu generał Mattis powiedział, że Rosja w „bezczelnie, niedopuszczalne i nieodpowiedzialne” narusza postanowienia traktatu. Warto przy okazji zwrócić uwagę na to, co pisze rosyjski analityk. Otóż, w jego opinii, wyjście Waszyngtonu z porozumienia nie poprawi militarnej pozycji Stanów Zjednoczonych. Wręcz przeciwnie, pogorszy ją, bo Amerykanie nie mają gotowych rakiet, które mogliby dyslokować, a między bajki można włożyć tezę lansowaną przez kremlowską propagandę, że mogłyby w tym celu użyć wyrzutni, które budowane są dla projektu „wojen gwiezdnych” w Polsce i w Rumunii. Amerykanie nie mają, bo Obama wielki zwolennik likwidacji broni jądrowej postanowił zacząć cały proces od siebie, i już w 2012 roku wydał polecenie, aby przekazać na złom rakiety BGM-109А Tomahawk, które mogłyby zostać w takim przypadku użyte. A Rosjanie, w opinii Felgengauera mają sporo opcji. Mają też rakiety, które dość łatwo mogliby z wyrzutni na okrętach przystosować do montażu np. na samochodach, co jest znacznie tańsze i łatwiejsze do ukrycia.

O cóż, więc w tym wszystkim może chodzić, oczywiście, jeśli pozostawimy na marginesie, co pewnie też ma miejsce, chęć rozkręcenia przemysłu zbrojeniowego? Wydaje się, że Waszyngton za jednym zamachem może chcieć realizować dwa przynajmniej cele. Nie trzeba być profesorem geografii, żeby wiedzieć, iż rakiety o zasięgu maksymalnie 5 tys. km nie zagrażają Stanom Zjednoczonym. Nawet jeśliby ich zasięg „podrasować” o 20 %, co ponoć z technicznego punktu widzenia jest możliwe, to i tak nie będą one stanowiły zagrożenia dla Ameryki. Co innego Europa, której najdalsze zakątki znajdą się w ich zasięgu. I być może idzie o wywarcie presji na sojuszników z NATO. Presji według schematu – Rosjanie, znani z tego, że zawsze tak robią, wdrożą realizację „adekwatnej odpowiedzi”, ale, że nie dysponują arsenałem rakiet o dłuższym zasięgu (często powtarzane deklaracje Putina, że jest inaczej fachowcy zbywają wzruszeniem ramion), to najpewniej „na szybko” rozmieszczą krótkodystansowe – np. w obwodzie Kaliningradzkim, gdzie już, jak informuje brytyjska prasa, modernizują schrony atomowe. I wówczas w Europie niechybnie wzrośnie poczucie zagrożenia i potrzeba odwołania się do transatlantyckich relacji. Ostatnie oświadczenie niemieckiego rządu o wyasygnowaniu sporych środków celem budowy terminala LNG zdolnego przyjmować amerykański gaz, pokazuje, że presja z Waszyngtonu, mimo fochów i grymasów, odgrywa nadal w europejskich stolicach swą rolę.

    Ale drugi z elementów całej układanki jest jeszcze ciekawszy. Co z Chinami, których niemal cały nuklearny arsenał jest zamontowany na rakietach o zasięgu do 5000 km? Zdaniem rosyjskich analityków wypowiadających się w sprawie w całym zamieszaniu chodzi przede wszystkim o Chiny, które rozbudowują swój potencjał, co niepokoi amerykańskich sojuszników w regionie. Oczywiście, jeśli dojdzie do otwartego wyścigu zbrojeń, to zagrożenie nie zmniejszy się. Może to doprowadzić do wzrostu zaniepokojenia nie tylko państw uprawiających tradycyjnie anty-chińską politykę, ale również swoistych „swinging states” takich jak Indie. Tym bardziej, że Rosjanie zwracają uwagę , że Pekin doprowadził do stworzenia „kieszonkowego” aliansu militarnego, w którym obok Chin znajdują się ich główny azjatycki sojusznik Pakistan, ale również Tadżykistan wchodzący do tej pory do rosyjskiej strefy wpływów oraz Afganistan. Chodzi o powołaną na początku 2016 roku w Urumczi, stolicy ujgurskiego okręgu autonomicznego, tzw. koalicję do walki z terroryzmem, głównie islamskim. Zawarte wówczas porozumienie przewiduje współpracę wojskową, wspólne szkolenia oraz wymianę informacji. Efektem tego są regularnie przeprowadzane narady na szczeblu szefów sztabów uczestniczących w porozumieniu państw oraz manewry sił zbrojnych i służb granicznych.

Niech nikogo nie myli, ostrzegają rosyjscy analitycy, antyterrorystyczny sztafaż tego przedsięwzięcia. Oczywiście ma ono taki charakter, ale w razie potrzeby może zostać bardzo szybko i łatwo przekształcone w normalny alians o charakterze wojskowym. Tym bardziej warto zwrócić uwagę na to, że Pekin we wszystkich państwach uczestnikach porozumienia znacząco zwiększa swe inwestycje gospodarcze. Tylko, że, co ciekawe, wzrost chińskiej obecności w regionie nie wywołuje zaniepokojenia w Waszyngtonie. Mark Toner z Departamentu Stanu, wręcz nazwał ją zjawiskiem „pozytywnym i korzystnym”. Może z tego powodu, że z jednej strony jest elementem chińskiego okrążania Indii, co być może skłoni Delhi do ściślejszej współpracy z Waszyngtonem, ale z drugiej w sposób oczywisty zagraża rosyjskim interesom.

I to na kilku płaszczyznach. Osłabia więzy Tadżykistanu, z rosyjskim blokiem wojskowym ODKB, którego ten ostatni jest członkiem (formalnie w związku z tym nie może być stroną innych aliansów i porozumień militarnych), ale przede wszystkim wyklucza Moskwę z polityki gwarantowania bezpieczeństwa w regionie. Może też przyczynić się do zaogniania relacji Moskwa – Pekin, tym bardziej, że „rosyjska partia wojny” uchodzi za dość sceptyczną wobec strategicznego aliansu z Chinami. W sytuacji wyścigu zbrojeń Moskwa będzie również, bo zawsze to robiła i nic nie wskazuje na to, że zaniecha tego rodzaju polityki, zwiększała swe arsenały „na kierunku chińskim”. Czy pomoże to poprawiać jej relacje z Pekinem? Dość to wątpliwe.

A co się stanie, jeśli dojdzie do jakiegoś „wielkiego dealu” Waszyngtonu z Pekinem? Trwają przygotowania to spotkania na szczycie przywódców obydwu państw. Gospodarka chińska już odczuła skutki wojny handlowej – ostatni kwartał to najniższa stopa wzrostu i najniższy wskaźnik inwestycji w ciągu ostatnich 20 lat, podobnie słaba jest chińska waluta, a giełda notuje historyczne minima. Waszyngton też ma sporo w tym względzie do stracenia. Warto, więc obserwować rozwój wydarzeń, bo być może do wypowiedzenia umów przez Waszyngton (okres wypowiedzenia to 6 miesięcy) w ogóle nie dojdzie.

Marek Budzisz

Salon24.pl