Na początku miesiąca rosyjski wicepremier Aleksiej Gordiejew w trakcie spotkania z minister Julią Klekner, odpowiadającą za rolnictwo i sektor produkcji żywności w niemieckim rządzie rzucił propozycję stworzenia światowego porozumienia państw eksporterów zbóż, czyli czegoś na kształt, jak sam powiedział OPEC, ale w sektorze żywnościowym. To na razie sondowanie terenu, ale w środowisku rosyjskich ekspertów już od dłuższego czasu dyskutuje się o możliwościach, jakie daje, kontrola nad tym sektorem. Przede wszystkich chodzi o kraje arabskie, jednego z największych światowych importerów żywności. Sama tylko Arabia Saudyjska kupuje jej rocznie za 20 mld dolarów. Zdaniem rosyjskiego wicepremiera po to aby kontrolować światowy rynek winny się porozumieć takie kraje jak, oczywiście prócz Rosji, Argentyna, Kanada i Unia Europejska. Stany Zjednoczone raczej z pewnością nie przyłączą się do takiego aliansu, ale nawet bez nich, ci którzy mogą się porozumieć kontrolować będą 65 % szacowanego na 190 mln ton (według danych za rok ubiegły) światowego eksportu pszenicy.

Piszę o tym, bo warto zastanawiać się o co Rosja gra na Bliskim Wschodzie. A to, że gra nie ulega w świetle wydarzeń ostatnich lat wątpliwości, w tym rejonie koncentruje też swe siły, zarówno militarne, jak i ekonomiczne, uwagę klasy politycznej oraz nadzieje na przyszłość. Odpowiedź na te pytania pozwoli też odpowiedzieć czy Federacja Rosyjska na szeroko pojętym „kierunku europejskim” jest nadal państwem groźnym, czy może raczej jej zainteresowanie przesunęło się gdzie indziej?

Pierwsza od 2007 roku wizyta Władimira Putina w Arabii Saudyjskiej pozwoli nieco rozjaśnić tę zawikłaną kwestię. Otóż przede wszystkim rozmawiano o wspólnej polityce w ramach formuły OPEC+ cenowego porozumienia na rynku ropy naftowej. Z jej dotychczasowych wyników obie strony są zadowolone, więc poinformowano o przedłużeniu współpracy. Drugi obszar, to wspólne projekty inwestycyjne. W 2015 roku, w trakcie wizyty w Rosji saudyjskiego następcy tronu Mohammeda ben Salmana porozumiano się o stworzeniu wartego 10 mld dolarów wspólnego funduszu inwestycyjnego. Dwa lata później, kiedy do Moskwy przyjechał król Arabii Saudyjskiej zawarto dwa kolejne porozumienia o łącznej wartości 2 mld dolarów. Ale dziś efekt tych wychwalanych przez rosyjską propagandę umów, jest dość umiarkowany – łącznie realizowane projekty mają wartość 2,5 mld dolarów. Generalnie wymiana handlowa między obydwoma krajami dopiero w ubiegłym roku przekroczyła poziom 1 mld dolarów. Moskwa ambitnie chce, aby w 2024 roku było to już 5 mld dolarów, ale w porównaniu z handlem Arabii Saudyjskiej ze Stanami Zjednoczonymi, który w roku ubiegłym miał wartość 50 mld dolarów, widać, że ta współpraca dopiero raczkuje i ogłaszane z wielką pompą rządowe porozumienia i memoranda nie przekładają się na realne kontrakty. Tym nie mniej Rosja próbuje – zaczyna rozmawiać o dostawach broni, z Arabią Saudyjską zawarła już kilka lat temu porozumienie na systemy sterowania ogniem i karabinki Kałasznikow. Mówiło się też o sprzedaży do Rijadu rosyjskiego systemu S 400, ale mimo, że Moskwa ponawia ofertę, ostatnio mówił o tym po ataku na saudyjskie rafinerie sam Władimir Władimirowicz, Saudowie milczą. W grę wchodzą jeszcze rosyjskie elektrownie atomowe oraz to co rosyjscy eksperci nazywają „eksportem bezpieczeństwa”.

Ten ostatni obszar jest ciekawy. W planie politycznym sprowadza się to m.in. do sformułowanej przez Rosję jeszcze w czerwcu koncepcji wielostronnej organizacji bezpieczeństwa na Bliskim Wschodzie, trochę na podobieństwo działającej w przestrzeni postsowieckiej ODKP, ale poszerzonej o graczy globalnych, takich jak Chiny, Stany Zjednoczone czy Indie. Oczywiście Rosja wchodziłaby w skład takiej organizacji, a nawet byłaby jej spirytus movens, zarówno w planie dyplomatycznym, jak i wojskowym. Wprost takie rozwiązanie zaproponował Władimir Putin w trakcie niedawnego corocznego spotkania Klubu Wałdajskiego w Soczi. W przeciwieństwie do lat ubiegłych na tegorocznej sesji plenarnej tego wpływowego w Rosji środowiska grupującego polityków i ekspertów ds. międzynarodowych nie było fajerwerków, jednak Putin powiedział kilka ciekawych rzeczy. Jedną z nich było zaproponowanie pośrednictwa, wiedzy, kunsztu dyplomatycznego, siły i dobrych relacji, jakie wypracowała sobie Federacja Rosyjska w znalezieniu rozwiązań dla „zapalnych rejonów świata”. Putin wskazał dwa z nich – Bliski Wschód i Koreę Północną, ale nie można wykluczyć, że rosyjskie think tanki pracują już nad innymi propozycjami (np. Bałkany). Rosja stawałaby się de facto dyplomatycznym, ale i w razie potrzeby wojskowym „kuratorem” takiej organizacji. Znakomicie podnosiłoby to pozycję Moskwy w świecie, pozwalając jej wyzyskać swe militarne przewagi i sprawności, a przy tym skryć gospodarcze niedostatki. Co oczywiście nie oznacza, że Rosja ma ochotę rezygnować z potencjalnych korzyści gospodarczych. W tym samym czasie, kiedy Putin mówił o rozwiązywaniu problemów świata pojawiło się opracowanie pracujących dla Rosyjskiej Rady ds. Międzynarodowych ekspertów na temat przyszłości sektora naftowego, ale również gazowego Iraku i Syrii. Warto zwrócić uwagę, że w ubiegłym tygodniu Irak odwiedził rosyjski minister Ławrow, po raz pierwszy odwiedzając przy okazji autonomię kurdyjską w Iraku. Rosyjskie koncerny naftowe mają nie tylko koncesje wydobywcze których udzielił im rząd w Syrii, ale są również obecne w Iraku (docelowa wartość inwestycji tylko Lukoilu w tym kraju dojść może do 45 mld dolarów). Na to nakłada się kontrola nad istniejącymi oraz planowanymi rurociągami (z Iraku do Jordanii oraz przez terytorium Syrii). Rosyjskie firmy już kontrolują dwa porty – w syryjskiej Latakii oraz libańskim Tripoli. W efekcie w najbliższej przyszłości, jak argumentują autorzy opracowania może i powinna narodzić się koncepcja Lewantyńskiego Potoku kontrolowanego przez firmy rosyjskie a ochranianego przez rosyjskich wojskowych, gazociągu i ropociągu do Europy. Ale to oczywiście nie jedyne profity, jakie Moskwa może wyciągnąć z wojskowych i politycznym zakorzenieniu na Bliskim Wschodzie – proponując „eksport bezpieczeństwa” de facto dąży do kontrolowania strumieni strategicznych kluczowych dla regionu – eksportu ropy i gazu ziemnego, importu żywności.

W tym kontekście trzeba zapytać o miejsce Turcji w tej układance. Z pewnością Rosja jest zadowolona z konfliktu Ankara – reszta NATO, bo to znacznie osłabia południową flankę Paktu. Ale w planie gospodarczym dążenie Turcji do tego aby stać się regionalnym hubem naftowym i przy okazji zjednoczyć w planie gospodarczym i politycznym państwa języka tureckiego, jest sprzeczne z długofalowymi interesami Rosji i już wywoływało i będzie wywoływać napięcia. Było to już widoczne w trakcie niedawnego spotkania państw tzw. Unii Euroazjatyckiej w Erywaniu. Od pewnego czasu Moskwa orędowała za tym aby Iran stał się kolejnym członkiem tej platformy integracyjnej, ale w trakcie szczytu w armeńskiej stolicy okazało się, że jest temu przeciwny Kazachstan, który obawia się, że tego rodzaju porozumienie z państwem objętym sankcjami wystawi na szwank jego sektor naftowy. Dodatkowo pojawiła się kontestowana przez Moskwę idea budowy rurociągu po dnie Morza Kaspijskiego łączącego Kazachstan i Azerbejdżan a dalej biegnącego do Turcji. W perspektywie miałby też powstać gazociąg do Turkmenistanu, co dawałoby Turcji, ale i państwom importującym gaz dostęp do alternatywnych wobec rosyjskich dostaw surowców energetycznych. Skutki, jakie może to przynieść Rosji wyraźnie widać na przykładzie tureckiej polityki dywersyfikacji źródeł zaopatrzenia w surowce energetyczne, którą Ankara konsekwentnie realizuje od kilku lat. Od 2016 roku Turcja uruchomiła dwa terminale do przyjmowania gazu LNG, co w efekcie spowodowało, że jej konsumpcja paliwa z tego źródła wzrosła z poziomu 21 % w 2017 do 33 % rok później, a uzależnienie od importu z Rosji spadło z ponad 55 % do 33 %. Mimo, że Rosjanie budują South Stream Turcja chce kupować gaz z Kazachstanu i z Turkmenistanu, planują również zainstalowanie w najbliższej przyszłości kliku pływających instalacji do przyjmowania transportów LNG. Jeśli w tym roku Gazprom raportuje o spadku wielkości sprzedaży w Europie, to odpowiada za to przede wszystkim Turcja. Ale nie chodzi wyłącznie o rosyjski gaz i ropę naftową. Na odbywającym się w tym tygodniu w Baku forum organizacji narodów języka tureckiego poinformowano o wstąpieniu do tej organizacji ostatniego dużego kraju pozostającego do tej pory poza jej strukturami, czyli Uzbekistanu. Cała organizacja ma plany nie tylko kulturalne, choć i te są dla Rosji niezwykle istotne, a można nawet powiedzieć, że boleśnie istotne, bo np. w Kirgistanie zaczęto ostatnio mówić o odejściu od cyrylicy, co Rosjanie odczytują nie tylko jako bolesne uderzenie w ich dumę narodową ale realne ograniczenie możliwości działania. Integracja państw regionu Azji Środkowej wokół Turcji postrzegana jest przez Rosję jako konkurencja, zarówno w planie wojskowym, bo umożliwia penetrację Stanów Zjednoczonych, jak i o wiele groźniejszą – polityczną i gospodarczą. Dwa przykłady z ostatnich dni. Białoruś szukająca alternatywnych wobec rosyjskich źródeł zaopatrzenia w ropę naftową poinformowała w ostatnich dniach, czym najwyraźniej zaskoczyła ministra Novaka, odpowiadającego w Rosji za eksport ropy, że ma zamiar już od 1 stycznia zawrzeć kontrakt z Kazachstanem na import 3,5 mln ton ropy. Przypomnijmy, że planowane podpisanie umowy integracyjnej, do którego ma dojść na początku grudnia, zawiera zapisy o jednolitym rosyjsko – białoruskim rynku ropy naftowej i gazu ziemnego. Ostatnio białoruski minister spraw zagranicznych powiedział w wywiadzie dla rosyjskiej gazety ekonomicznej RBC, że podpisanie porozumienia wcale nie jest przesądzone. Inny spór między Rosją a Kazachstanem dotyczy ograniczeń, jakie wprowadziły rosyjskie koleje na transport kazachskiego węgla na Ukrainę. W tym przypadku chodzi nie tylko o presję na Kijów, ale też o utrzymanie spokoju w potencjalnie wybuchowych syberyjskich zagłębiach węglowych, takich jak Kuzbas.

Turcja prowadząc asertywną politykę w Syrii i rozbudowując swe wpływy zarówno na Bałkanach jak i na Kaukazie i w Azji Środkowej jest dla Rosji ważnym partnerem, z którego interesami trzeba się liczyć. W dłuższej perspektywie państwa europejskie również będą musiały przyjąć do wiadomości, że Ankara inaczej definiuje swe interesy i inaczej ocenia zagrożenia dla swego bezpieczeństwa. Warto pamiętać, że turecką operację skierowaną przeciw Kurdom, poparły wszystkie siły w tureckim parlamencie, również opozycyjne (nie licząc przedstawicieli Kurdów). A to wszystko oznacza, że prędzej czy później zarówno Stany Zjednoczone, jak i Europa, pogodzi się z realiami, tak jak niechętnie, ale przymyka oczy na to co robią Saudowie. Sytuacja w regionie będzie się komplikowała. Dojdą do tego niezwykle istotne kwestie związane z odbudową Syrii, a o jakich pieniądzach jest mowa, można zrozumieć na podstawie tureckich wyliczeń ile będzie kosztowała odbudowa infrastruktury zarówno mieszkaniowej jak i publicznej w tworzonej właśnie przez Turcję 30 kilometrowej strefie buforowej. Przedstawione przez tureckich reprezentantów w trakcie ostatniej sesji plenarnej ONZ propozycje mówią o 75 mld dolarów. Ani Rosja, ani Turcja, ani tym bardziej Iran nie mają zasobów na zaangażowanie w takiej skali.

Wszystko to oznacza, że przez najbliższe lata uwaga Moskwy koncentrowała się będzie na odległym od Polski regionie. To zła wiadomość dla Ukrainy, bo Krym jest kluczem do obecności Rosji nad Morzem Czarnym, a Morze Czarne kluczem do Bliskiego Wschodu, ale dla nas ta wiadomość nie brzmi najgorzej. Zresztą tacy rosyjscy politolodzy i eksperci ds. międzynarodowych jak Dmitrij Trenin, uważają że Donbas jest końcem epoki zainteresowania Moskwy umownym kierunkiem „na zachód”, a Krym i Syria oznaczają nowy wieloletni obszar strategicznej penetracji – na Bliski Wschód.

Marek Budzisz

Salon24.pl