Takiego scenariusza nikt chyba w Warszawie nie zakładał. Tymczasem wizja rosyjskiej aneksji Białorusi powoli wykracza poza obszar political fiction. Miejmy nadzieję, że w tych okolicznościach nie popadniemy ze skrajności w skrajność: przechodząc od wręcz pryncypialnej przesady, z jaką do niedawna trzymaliśmy się z daleka od reżimu Łukaszenki, do zawierzenia w romantyczny mit Białorusi, która obroni nas przed Rosją.

Wspólne manewry wojskowe Białorusi i NATO, realizujące scenariusz rosyjskiej inwazji na ten kraj – tego nie zakładali nawet polityczni futorolodzy. Pierwszy raz od objęcia władzy przez „batkę“ w 1995 roku wrogość między Mińskiem a Moskwą nabiera realnych kształtów. Ważne jednak, aby nie dać ponieść się emocjom i rozpatrzyć całą sprawę w szerszym kontekście.

Białorusini – spadkobiercy Wielkiego Księstwa Litewskiego

Przede wszystkim musimy pamiętać, że Aleksandr Łukaszenko jest człowiekiem głęboko przywiązanym tak do idei „człowieka sowieckiego“, jak i „ruskiego miru“. Gdy w połowie lat 90. obejmował władzę, niepodległość Białorusi była dla niego faktem cokolwiek kłopotliwym. Nie zapominajmy, że istnienie państwa białoruskiego zawdzięczamy w dużej mierze Władimirowi Putinowi, który skutecznie pozbawił białoruskiego prezydenta szansy na realną swego czasu prezydenturę na Kremlu, która zakładała przecież połączenie Białorusi i Rosji w jeden organizm państwowy.

Dwadzieścia lat istnienia niepodległej Białorusi zmieniło jednak sytuację. W latach 90. podział był w miarę klarowny: z jednej strony nieliczna elita niepodległościowa, która swoją szansę przegrała w latach 1991-1995. Z drugiej, większość społeczeństwa, która swą białoruskość traktowała raczej w kategoriach folkloru, popierając pomysły reintegracji z „rosyjską macierzą“. Upływający czas przyniósł zmiany. Wokół prezydenta Łukaszenki wykształciła się elita, która na pewno jest czymś więcej niż administracją kolonialną.

Wbrew krążącym u nas opiniom – białoruska młodzież nie jest genetycznie antyreżimowa, ale poczuwa się do więzi z białoruską ideą państwową, której w sferze historyczno-tożsamościowej bliżej jest do idei Wielkiego Księstwa Litewskiego niż mitu wielkiej wojny ojczyźnianej.

Wielkie Księstwo przedstawiane jest wręcz jako pierwsza białoruska państwowość – podkreśla się znaczenie komponentu białoruskiego, czyli w dużej części terenów dawnej Rusi Białej. W pewnym sensie Białoruś wyrasta na konkurenta Litwy w walce o tę historyczną spuściznę. Jednocześnie modna staje się narracja Białorusi jako „pomostu“ między Wschodem a Zachodem, a nie części „rosyjskiego miru“.

Jednak czy Rosja może zaatakować Białoruś? Sęk w tym, że naprawdę wątpliwe jest, by Łukaszenko zdecydował się poświęcić własne rządy dla obrony „idei białoruskiej“. Tymczasem zależność gospodarki białoruskiej od rosyjskiej jest niezwykle głęboka. Podstawą „białoruskiego cudu gospodarczego“, który przejawia się tym, że na Białorusi żyje się dziś niewiele gorzej niż w Polsce, a dużo lepiej niż na Ukrainie, jest przetwarzanie rosyjskich surowców. Dlatego wydaje się, że nielojalność Mińska ma swoje granice. Co nie znaczy, że inwazja jest wykluczona. Warto rozważyć w tym kontekście dwa potencjalne scenariusze.

Dwa scenariusze rosyjskiej aneksji

Pierwszy to wariant krymski. Rosja po prostu anektuje Białoruś. Wielu doradców Putina zakłada, że to ostatni moment, aby zapobiec „ukrainizacji“ Białorusi, co nie jest pozbawione racjonalnych podstaw. Warto pamiętać, że na Ukrainie w latach 1994-2004 też rządził dość autorytarny prezydent Leonid Kuczma. Jednak naruszaniu swobód politycznych towarzyszyła akcja „ukrainizacji“ edukacji i przestrzeni publicznej. Sęk w tym, że wychowane na nowych książkach pokolenie przyjęło dorobek ukrainizacji, odrzuciło jednak autorytarną władzę oraz związki z Rosją. Tymczasem na Białorusi władza Łukaszenki ogromnie przyczyniła się, wbrew wszelkim pozorom, do wzrostu świadomości narodowej. Rosja boi się, że młoda generacja Białorusinów powtórzy scenariusz ukraiński.

Sprawa nie jest jednak taka prosta.

Młodzi Białorusini identyfikują się już z narodową narracją, ale w przeciwieństwie do Ukraińców, w większości poczuwają się jednocześnie do wspólnoty z Rosją. I tu trzeba podkreślić, że od dziesięciu lat Kreml rozważa scenariusz kolorowej rewolucji... ale finansowanej z własnej kieszeni.

Nasi politycy także nieraz twierdzili, iż byli sondowani, czy Polska nie zgodziłaby się wspólnie wesprzeć nowej władzy w Mińsku, która miałaby być jednocześnie „demokratyczna“ i prorosyjska. Moskwa mogłaby chcieć w ten sposób zyskać sojusznika sprawdzonego, gdyż mniej krnąbrnego niż „batka“, a przy tym z przekonania przyjaznego Rosji. Jednak ryzyko prozachodniego zwrotu takiej nowej władzy byłoby większe niż skupionego na utrzymaniu swojej władzy Łukaszenki, co moim zdaniem wyklucza realizację takiego scenariusza.

Powstaje zatem pytanie; dlaczego Rosja w ogóle miałaby anektować Białoruś? Na chwilę obecną taki scenariusz z rosyjskiego punktu widzenia wydaje się mało realny. Zwrot „batki“ jednoznacznie w  kierunku Zachodu wydaje się cały czas nierealny. Takim scenariuszem straszyli Putina i Kuczma i Janukowycz, jednak Ukraina pod ich przywództwem ani na moment nie odeszła od polityki „wielowektorowości“. Oczywiście Zachód byłby w stanie zaakceptować łamanie praw człowieka przez Łukaszenkę, gdyby zyskał w nim stabilnego i przewidywalnego sojusznika na Wschodzie. Na swój sposób Białoruś jest bardziej atrakcyjna dla Zachodu, w tym Polski, niż Ukraina. Mimo słabiej rozwiniętej tożsamości narodowej, pozostaje państwem lepiej skonsolidowanym, któremu nie grozi rozpad. Ale z tych samych względów dla jakich Białoruś może kusić Polskę i Zachód, istnieją ograniczenia „asertywności“ Putina wobec Łukaszenki.

Nikt nie jest w stanie przewidzieć, jaka byłaby Białoruś po Łukaszence. Nowy satrapa przecież też może się w końcu usamodzielnić. Jeśli okupacja, to w dzisiejszych realiach przy dużym oporze społeczeństwa. Rosyjska próba obalenia „batki“ prawie na pewno skończyłaby się destabilizacją Białorusi.

Przychylna Rosji część społeczeństwa nie wyobraża sobie innego przywódcy niż Łukaszenko, prozachodni dysydenci mają za małe poparcie społeczne na Białorusi. Swego czasu destabilizacja Białorusi po Łukaszence była scenariuszem, który wielu zachodnich ekspertów zniechęcał do podjęcia prób „eksportu demokracji“. Dziś ta sama groźba wyklucza, moim zdaniem, rosyjską interwencję.

Mińsk nie zastąpi nam Kijowa

Polska nie może zatem ulegać pokusie zastąpienia sojuszu z Kijowem ścisłym związkiem z Mińskiem. Faktem jest, że na Białorusi (podobnie jak na Ukrainie) Polska jest postrzegana niezwykle pozytywnie. Nawet stosunek władz w Mińsku do Polski i jej historii zmienił się na plus. Oficjalna białoruska historiografia dostrzega już dobre momenty w naszej wspólnej historii. Przykładem jest oczywiście Wielkie Księstwo Litewskie, a i II RP jest bardzo nieznacznie, ale jednak rehabilitowana. Białoruś w tej nowej wizji historii odgrywa rolę pomostu między Wschodem a Zachodem, czyli w świetle białoruskiej interpretacji – między Rosją a Polską. Nie jest już zaś (jak wcześniej) sercem „rosyjskiego miru“, zagrożonym przez Polskę. Jednak Łukaszenko nigdy nie będzie dla nas wiarygodnym sojusznikiem, który „ochroni nas przed Rosją“. Polityk ten dąży, podkreślmy to raz jeszcze, wyłącznie do utrzymania swej władzy, a tylko słabość opozycji, a dzięki temu większa swoboda działania, wpływa na nieco większą ostatnio przewidywalność „batki“.

Nie znaczy to jednak, że „reset“ w stosunkach z Białorusią nie jest ideą słuszną.

Im bardziej Białoruś okrzepnie jako niepodległe państwo, tym lepiej dla Polski. Poza tym, im mniej frontów otwieramy w naszym najbliższym sąsiedztwie, tym lepiej dla nas.

Dobrze jednak, by w kontekście sprawy Biełsatu polska dyplomacja sięgnęła do dorobku tych krajów, które politykę odwilży potrafiły łączyć z upominaniem się o prawa dysydentów. Pamiętamy przecież, jak kraje Europy Zachodniej, nawet Niemcy, przy wszystkich kontrowersjach wokół ostpolitik, łączyły próby wsparcia dla samodzielności władz PRL na arenie międzynarodowej, i ścisły dialog na płaszczyźnie politycznej z silnym głosem wsparcia na rzecz polskich opozycjonistów. Nie należy również zapominać, że wsparcie dla dysydentów to już w coraz mniejszym stopniu domena rządów, a coraz bardziej zadanie dla bardziej efektywnie tu działających organizacji pozarządowych. Stwarza to politykom szersze możliwości działania, oczywiście przy zachowaniu w pamięci faktu istnienia „granic dobrego smaku“.

Łukasz Kołtuniak

ZA: JAGIELLONSKI.24.PL

dam/jagiellonski24.pl