Fronda.pl: Kardynał Robert Sarah powiedział ostatnio w jednym z wywiadów: „Istnieje dziś poważne niebezpieczeństwo fragmentaryzacji Kościoła, podziałów w Mistycznym Ciele Chrystusa, poprzez kładzenie nacisku na narodową tożsamość Kościołów, a tym samym na ich zdolność decydowania o sobie, zwłaszcza w tak istotnych kwestiach jak doktryna i moralność”. Zgadza się ksiądz profesor z taką diagnozą?

Ks. prof. Paweł Bortkiewicz: To bardzo interesujący wywiad, tym cenniejszy, że wypowiedź kardynała Sarah oparta jest na doświadczeniach Kościoła w Afryce. Dlaczego to jest ważne? Bo jest to Kościół, który jest w sytuacji mniejszościowej, a przede wszystkim jest to Kościół autentycznie ubogi w znaczeniu społecznym i ekonomicznym. Wydawać by się mogło, że jest to taki Kościół, który jest - powiem to w wielkim skrócie - lubiany przez papieża Franciszka i lubiący Franciszka. A jednak Kardynał przedstawia głos bardzo krytyczny. Tym bardziej, powiedziałbym, że jest to głos na wskroś obiektywny.

A przy tym krytyczny?

Jest to głos krytyczny, ale w pełni uzasadniony. Zwróciłbym najpierw uwagę na ważny fragment wypowiedzi kard. Sarah. Mówi on o kładzeniu akcentów na narodową tożsamość Kościołów. To ciekawa uwaga, z punktu widzenia eklezjologii soborowej. Sobór Watykański II, osadzając Kościół w świecie współczesnym, zwrócił uwagę na jego wymiar kulturowy, społeczny, narodowy. To jest pewnego rodzaju oczywistość. Kiedy na przykład spoglądamy na Kościół katolicki w Polsce, to rzecz jasna, Jego doświadczenia w ocaleniu tożsamości narodowej w okresie utraty państwowości, Jego rola w walce z komunizmem, Jego charakter troski o sumienie narodu jest absolutnie unikalny. Można zatem mówić o pewnej odrębności dziejów i doświadczeń Kościoła katolickiego w Polsce. Ale zwracam uwagę mocno na to, że takie sformułowanie „Kościół katolicki w Polsce” w żadnym wypadku nie jest tożsame z pojęciem „polski Kościół”. Bo Kościół jest powszechny, choć zarazem osadzony w lokalnych kulturach, tradycjach, realiach życiowych.

Jak jest zatem w obecnej sytuacji?

To, co dokonuje się na naszych oczach jest znaczącą zmianą tej eklezjologii. Jej niezwykle wymownym przykładem był słynny głos kard. Reinharda Marxa, który w dobie dyskusji synodalnych powiedział w 2015 r.: „Nie jesteśmy filią Rzymu. Każdy episkopat odpowiedzialny jest za duszpasterstwo we własnym kręgu kulturowym. Nie możemy czekać, aż Synod powie, jak mamy ukształtować nasze duszpasterstwo rodzinne”. Innymi słowy, kardynał z Niemiec rozbił jedność Kościoła katolickiego, sugerując, że nie mamy do czynienia z Kościołem katolickim w Polsce, Kościołem w Niemczech, Argentynie, na Malcie, tylko mamy do czynienia z Kościołem polskim, niemieckim, argentyńskim czy maltańskim.

To bardzo niepokojące słowa, które powinny być natychmiast skomentowane przez Stolicę Apostolską. Nie zostały, i to budzi niepokój.

Według kardynała Sarah, Kościół popełnia błąd skupiając się na problemach politycznych, sprawiedliwości, pokoju i ubóstwa, przy zaniedbaniu ewangelizacji. Czy jest to dziś faktycznie widoczny problem?

Zgadzam się w pełni z Księdzem Kardynałem Sarah. Wydaje mi się, że w jakiś najdelikatniej mówić, wysoce niestosowny sposób, wracamy do latynoamerykańskich eksperymentów z teologią wyzwolenia. Jej sednem, jak pamiętamy, była wręcz marksistowska analiza struktur i zjawisk społecznych, połączona z orędziem wyzwolenia czerpanym nominalnie z Pisma świętego. Co to oznaczało konkretnie? Po pierwsze, wskazywało, że zgodnie z marksizmem, źródłem zła społecznego są wadliwe struktury społeczne, generujące niesprawiedliwe stosunki własnościowe. Trzeba zatem drogą rewolucji obalić te stosunki i struktury, wyzwalając w ten sposób człowieka. Po drugie, w konsekwencji takiej diagnozy nie było mowy o grzechu, jako praźródle wszelkiego zła, a w związku z tym nie było mowy o potrzebie nawrócenia i pokuty. Po trzecie, środkami prowadzącymi do wyzwolenia nie były sakrament pokuty i Eucharystii, ale narzędzia walki politycznej. Powstawało też pytanie, do czego prowadzi owo „wyzwolenie”? Kard. Ratzinger jako ówczesny autor watykańskich instrukcji na temat wolności i wyzwolenia oraz niektórych aspektów teologii wyzwolenia, wskazywał, że biblijne wyzwolenie, do którego z takim zapałem odwoływali się teologowie wyzwolenia było motywowane wolą oddania Bogu hołdu, kultu, zawarcia z Nim przymierza.

Myślę, że warto by było zestawić niektóre fragmenty teologii wyzwolenia ze współczesnym nauczaniem Papieża. Najpierw od strony formalnej, budzi swoistego rodzaju zakłopotanie popularność, więcej aprobata, jaką Franciszek cieszy się w środowiskach neolewicy. Zresztą ta sympatia jest w jakimś sensie i stopniu odwzajemniana. Ktoś może powie, że chodzi tu o pomost, zrozumienie, dialog… Nie nadużywałbym tych słów.

Dlaczego?

Z marksistami, tak naprawdę nigdy nie był możliwy dogłębny dialog. Możliwa jest co najwyżej dyskusja. Ale te sympatie nie są tu najistotniejsze. Decydująca jest strona merytoryczna tego nauczania. Zresztą, należałoby mówić raczej o papieskiej prakseologii niż nauczaniu. Przecież Biskup Rzymu jednoznacznie podkreśla prymat duszpasterstwa nad doktryną. A w tym duszpasterstwie dominuje kilka bliżej nie sprecyzowanych haseł, idei jak „miłosierdzie”, „sprawiedliwość”, „sumienie”, „towarzyszenie”. Mówię świadomie, że to są pojęcia nie doprecyzowane. Dlatego nie wiemy o jakim sumieniu mówi Biskup Rzymu w odniesieniu do dylematów małżeńskich - czy chodzi tu o sumienie prawe i prawdziwe, czy sumienie kreatywne? Nie wiemy, czy miłosierdziu ze strony Boga winna towarzyszyć postawa pokuty i nawrócenia ze strony człowieka, czy też nie jest ona warunkiem koniecznym? Chcę być dobrze zrozumiany - nie zarzucam Papieżowi błędów, ale wskazują na niejednoznaczności, które umożliwiają wielorakie interpretacje. One stają się faktem, jak pokazuje to dyskusja, wokół Amoris laetitiae. Z jednej strony mamy interpretacje „Kościoła niemieckiego”, czy „Kościoła maltańskiego”, z drugiej zaś orzeczenia Kościoła w Polsce, czy w Kanadzie (albo dokładnej Kościoła w diecezji Edmonton).

Efekt finalny jest taki, że Kościół zaangażowany w walki społeczne i ekonomiczne, jakby ignorował. lub przynajmniej poświęcał mniejszą uwagę, środkom zbawienia.

Skupienie się na problemach społecznych, czy politycznych, grozi też według kard. Sarah w konsekwencji nawet schizmą. To realna groźba?

Oczywiście, problemem w odpowiedzi na to pytanie jest skonkretyzowanie pojęcia schizmy. Jeśli odczytamy zapis Kodeksu Prawa Kanonicznego znajdziemy tam: „Kan. 751 - Schizma to odmowa uznania zwierzchnictwa Biskupa Rzymskiego lub utrzymywania wspólnoty z członkami Kościoła, uznającymi to zwierzchnictwo”. Otóż w sensie ścisłym nie sądzę, by taki akt formalnej schizmy miał miejsce. Nie oczekujmy wydarzenia podobnego do tego, jakie miało miejsce 500 lat temu za sprawą Marcina Lutra.

Ale nie bagatelizowałbym sprawy w żaden sposób. Jeśli bowiem uznamy mniej formalnie, a bardziej życiowo, że schizma oznacza jakiś rozłam, podział, brak jedności, to trzeba stwierdzić, z całym bólem i wręcz przerażeniem, że jest on faktem. Wiem, że może to brzmieć drastycznie, ale kiedy spojrzymy na reakcje Kościołów lokalnych na papieską adhortację o małżeństwie, to po prostu stwierdzamy fakt.

To, co mnie osobiście ogromnie niepokoi i boli, to to, że ten stan rzeczy wyrasta z niejasności, braku precyzji pojęć, niepewności, chaosu słów. Można to wszystko uporządkować, wyjaśnić. Dlatego tak cenną były „wątpliwości” („dubia”) czterech kardynałów, którzy prosili o ustosunkowanie się do zagadnień, które polaryzują stanowiska. Jak wiemy, nie doczekali się odpowiedzi.

Podając przykład Afryki, kard. Sarah zastrzegł, że ten kontynent nie potrzebuje tylko chleba, ale przede wszystkim Słowa Bożego i warunków do jego głoszenia: budowy świątyń, seminariów, itd. Czy w Europie, w której chleba często nie brakuje, tym bardziej potrzeba ewangelizacji?

Kard. Sarah z pewnością odwołuje się do konkretnych doświadczeń. Raz jeszcze sięgnę do teologii wyzwolenia w Ameryce Południowej. Nawet po pewnych przewrotach politycznych, po zmianach strukturalnych trudno dostrzec poprawę jakości życia tamtych społeczeństw. Problemem człowieka nie jest to ile ma, ale to, co wie, jaką ma świadomość swojego życia, ograniczeń i potencjału. Dzisiejsza ekonomia mówi o „zasobach ludzkich”, katolicyzm mówi o godności człowieka, jego grzeszności jak ograniczeniu i wezwaniu do świętości jako maksymalizacji życia. I katolicyzm daje to, czego żaden system dać nie może - daje żywego Boga. Czy wolno nam pomijać Ewangelię wg Jana i słowa Pana Jezusa spod Kafarnaum: „Jam jest chleb życia. Ojcowie wasi jedli mannę na pustyni i pomarli. To jest chleb, który z nieba zstępuje: kto go spożywa, nie umrze. Ja jestem chlebem żywym, który zstąpił z nieba. Jeśli kto spożywa ten chleb, będzie żył na wieki. Chlebem, który Ja dam, jest moje ciało za życie świata»” (J 6, 48-51). Oczywiście, wiem, że światły szef jezuitów, ma wątpliwości co do słów Chrystusa, których nie nagrano na dyktafon, ale myślę, że w większości jesteśmy w Kościele ludźmi poważnymi i przede wszystkim wierzącymi. Chrystus wyraźnie mówi o pewnych priorytetach: Jego cud gospodarczy rozmnożenia chleba jest tylko znakiem cudu eucharystycznego. Zaspokojenie głodu chleba pozostanie wtórne w stosunku do głodu Boga i Jego wartości.

To są prawdy uniwersalne. One dotyczą jednak Europy w sposób niezwykle dramatyczny. Dziś jesteśmy kontynentem walki cywilizacyjnej. Z jednej strony krwawy islam, a z drugiej pozbawiona swej dumnej tożsamości Europa. Tu nie może być wątpliwości - Europa albo będzie chrześcijańska, albo jej nie będzie. Europa potrzebuje dziś ewangelizacji bardziej niż Parlamentu, Konstytucji i brukselskich biurokratów. Potrzebuje Ewangelii, ewangelizacji i ewangelizatorów.

Bóg zapłać za rozmowę.