Były pracownik amerykańskiego giganta aborcyjnego, Judith Fetrow, przemawiała na konferencji sponsorowanej przez The Pro-Life Action League. Kobieta opowiadała o traumatycznych przeżyciach, jakich doświadczają znieczuleni na zabijanie dzieci aborterzy oraz o niebezpieczeństwach aborcji.

„Pracowanie przy aborcjach przez dłuższy czas sprawia, że jest niezwykle trudno uznawać ją za bezpieczną procedurę. Nawet, gdy obecni są najlepsi lekarze, to tzw. ‘dni aborcyjne’ są wypełnione mniejszymi i większymi komplikacjami (…). Najpoważniejsza komplikacja, jaką widziałam to kobieta, która przestała oddychać podczas procedury. To cud, że ta kobieta nie umarła. Tymczasem lekarz po prostu ją zostawił; nie wypełniliśmy potem nawet protokołu ratunkowego” – opowiada Fetrow. W ten sposób upada mit, jaki kreują wokół siebie aborcjoniści, którzy rzekomo chcą troszczyć się o kobiety. Tak naprawdę chodzi jedynie o zyski. Podobnie było w 1998 roku, gdy bezpośrednio po aborcji zmarła matka dwójki dzieci, Lou Anne Herron, po prostu zostawiona przez lekarza bez opieki.  

Fetrow mówiła też o klimacie śmierci, jaki panuje w klinikach aborcyjnych Planned Parenthood.

„Chociaż pracowników klinik można ochronić przed widokiem porżniętych ciał dzieci, to nie ma możliwości znieczulenia na zapach krwi. Zapach krwi, który przenika klinikę w ‘dni zabijania’” – kontynuuje.

Kobieta wspomina, że często zdarzało się, że gdy przychodziła do pracy w klinice, protestowali przed nią obrońcy życia. Czasami brano ją za pacjentkę i chciano odwieść od aborcji.

„Gdy ktoś pokazywał mi obrazek z abortowanym dzieckiem i mówił: ‘to jest aborcja!’, zgadzałam się z nim. Gdy ktoś prosił mnie, bym nie zabijała swojego dziecka, mówiłam do niego: ‘Nie jestem tu, by zabić swoje dziecko. Jestem tu po to, by zabijać dzieci innych!”.

pac/liveactionnews