Pisałem już o tym, że współpraca trzech walczących z obecnym obozem władzy koalicji będzie bardzo trudna, ponieważ nie mają one żadnej łączącej je podstawy programowej. Jeszcze trudniej wyobrazić sobie ich zgodne działanie po wyborach, zwłaszcza jeżeli pozostaną - a na to się zanosi - w opozycji, gdzie każdy uprawia swoją politykę.

Nawet w tak, zdawałoby się, oczywistej kwestii, jak organizacja marszów i demonstracji przeciw przemocy, a szczególnie w obronie środowisk LGBT, nie ma między nimi konsensusu. Koalicji Obywatelskiej i Polskiemu Stronnictwu Ludowemu wyraźnie nie jest bowiem po drodze z koalicją Sojuszu Lewicy Demokratycznej, Wiosny i Razem. Grzegorz Schetyna słusznie uważa, iż lewicowcy chcą zdobyć ich kosztem polityczne poparcie manifestując nader daleko posuniętą tolerancję, a Władysław Kosiniak Kamysz ma już dość - po smutnych doświadczeniach z wyborów do Parlamentu Europejskiego - wyzywania członków jego partii od „tęczowych gumofilców”.

Również w ramach lewicowego sojuszu jest jednak sporo istotnych nieporozumień, które wbrew szumnym zapowiedziom Włodzimierza Czarzastego, Roberta Biedronia i Adriana Zandberga będą raczej narastać niż zanikać. O ile dla Wiosny sympatia wobec homoseksualistów i transwestytów stanowi podstawę jej ideologii, o tyle obecni w SLD starzy towarzysze z Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej patrzą na uliczne popisy przedstawicieli środowisk LGBT z dużym dystansem, by nie powiedzieć, że z niechęcią.

Jestem przekonany, że w najbliższym czasie czeka nas jeszcze mnóstwo takich sytuacji, w których opozycja będzie trzeszczeć w szwach, ponieważ nic jej tak naprawdę nie łączy.

Jerzy Bukowski