Informacja o zgwałconej nastolatce, której odmawia się usunięcia ciąży – nieodmiennie rozgrzewa emocje. Zwolennicy „prawa do wyboru” z triumfem przedstawiają takie historie, jako dowód na nieludzki wymiar zakazu aborcji, a prolajferzy zazwyczaj wstydliwie milkną niekoniecznie wiedząc, jak się w takiej dyskusji zachować, i co powiedzieć w obliczu tragedii zgwałconego dziecka. Ale choć gwałt jest gigantyczną traumą, a mężczyzna, który się go dopuścił powinien zostać surowo ukarany, to nie widać powodu, by miał on być usprawiedliwieniem jeszcze jednej zbrodni, jakim jest zabicie niewinnego dziecka. Zbrodni, która zresztą – jak pokazują badania i świadectwa licznych kobiet, w niczym i nikomu nie pomaga. Warto o tym pamiętać, gdy aborcjoniści wrzucają nam kolejny temat – tym razem z Chile – który nas skłonić do uznania, że zabicie dziecka jest koniecznością, a każdy kto się temu rozwiązaniu sprzeciwia jest okrutnikiem i sadystą pragnącym skrzywdzić niewinne dziecko.

I

- Stoi przed Wami kobieta, która żałuje aborcji – mówiła do zebranych w auli Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego Irene van der Wende. I choć dla obrońców życia jej wyzwanie nie brzmiało szokująco, bo takich kobiet jak ona są tysiące, to dla opinii publicznej jej świadectwo było niewątpliwie zaskakujące. Irene jest bowiem kobietą, która przeżyła gwałt, po którym zaszła w ciążę. A aborcja, której żałowała była właśnie efektem tego gwałtu. Takie historie jak jej są zazwyczaj argumentem w rękach aborcjonistów, którzy przekonują, że właśnie dla takich przypadków trzeba zachować aborcję, że nikt nie może zmusić kobiety, by rodziła dziecko gwałciciela, że byłoby to gigantyczne okrucieństwo. - To nie było, wbrew temu, co się mówi, dziecko gwałciciela, to było także moje dziecko – nie wprost, ale niezwykle mocno, polemizowała z takimi opiniami zgwałcona kobieta. - A aborcja w niczym mi nie pomogła. Ona była powtórnym, i o wiele głębszym gwałtem na mojej osobie – dodała. Na koniec zaś, cichszym już głosem wyznała, że ona sama żyje, ponieważ jej mama – choć też się nad tym zastanawiała – nie dokonała aborcji po gwałcie. - Ja też jestem dzieckiem poczętym w takiej sytuacji – mówiła. - Ci, którzy uważają, że dziecko będące owocem gwałtu nie ma prawa do życia, mówią do mnie, że nie miałam prawa się urodzić, że powinno mnie tu nie być – kończyła z trudem ukrywaną emocją.

Jej historia, wbrew pozorom, wcale nie jest nietypowa. Setki zgwałconych kobiet, które powszechna opinia przyjaciół czy sąsiadów, a także nacisk aborcyjnego lobby, skłoniły do aborcji, teraz nie tylko wyznaje, że żałuje tego czynu, ale też mocno angażuje się w ruch pro life. Tak jest z Ashley Sigrest. Kobieta została zgwałcona przez kogoś komu ufała i kogo znała, jeszcze w szkole średniej. O sprawie nie powiedziała nawet rodzicom, i nie zgłosiła jej – ze wstydu – na policję. A gdy okazało się, że jest w ciąży była tak przerażona tym, co może spotkać ją w domu, że po poradę zgłosiła się do koleżanek. I te wspólnie uznały, że „najlepszym wyjściem jest aborcja”. Ashley zgłosiła się więc do kliniki aborcyjnej, opowiedziała tam swoją historię, zastrzegając jednak, że nie wie, czy rzeczywiście chce dokonać „zabiegu”. Ale zamiast realnej pomocy w odpowiedzi na to pytanie, kobieta została poddana naciskom, by jak najszybciej podpisała papiery i pozbyła się „problemu”. - Nikt nawet nie próbował ze mną rozmawiać, doradzić mi – opowiada po wielu latach. - A ja byłam wtedy w depresji i potrzebowałam kogoś, kto zwyczajnie poda mi rękę – dodaje. Zamiast tego jednak skłoniono ją do zabicia dziecka. - To wpędziło mnie w spiralę jeszcze głębszej depresji, picia, gdy uświadomiłam sobie, że zabiłam moje dziecko, moje ciało i krew – mówi 32-letnia obecnie kobieta. - Przez wszystkie te lata prześladowała mnie świadomość, że wtedy nikt mi nie powiedział, że nie muszę decydować się na aborcję, że nie było wówczas nikogo, kto by mnie wspomógł – podkreśla niezwykle mocno kobieta, która chce to zmienić, i dlatego założyła organizację Save the 1, której celem jest ratowanie dzieci pochodzących z gwałtu, a także pomoc kobietom, które zastanawiają się nad aborcją. - Znam wiele kobiet, które zaszły w ciąże w wyniku gwałtu, dokonały aborcji i teraz bardzo tego żałują, ale wstyd nie pozwala im o tym mówić. Chcę, żeby ta organizacja była ich głosem – kończy Sigrest.

Jennifer McCoy z Kansas miała 16 lat, gdy zaszła w ciążę z dwukrotnie od niej starszym, żonatym i dzieciatym nauczycielem (katechizmu zresztą). Matka dowiedziała się o ciąży, podczas rutynowych działań i od samego początku zaczęła naciskać na dziewczynę, by ta dokonała aborcji. Podobne stanowisko zajął mężczyzna, który był ojcem jej dziecka. Ale Jennifer nie chciała aborcji. Rodzina i lekarze oszukali ją jednak i pod pozorem zwyczajnego badania ginekologicznego przeprowadzili aborcję. - Położyłam się na fotelu ginekologicznym, wszedł jakiś mężczyzna, który miał mnie zbadać, i nagle poczułam straszny ból. Próbowałam się uwolnić, ale on pchnął mnie. „To tylko kilka minut i będziesz wolna” - powiedział mi. Płakałam nie mogąc przerwać tego, co się dzieje. Byłam wściekła, że nikt nie uprzedził mnie o tym, co ma się stać. Gdybym wiedziała, że zamiast badania odbędzie się tam aborcja, nigdy bym nie weszła do środka – podkreśla kobieta, która od lat walczy na pierwszej linii frontu protestując i modląc się pod klinikami aborcyjnymi.

- Miałam aborcję po tym, jak zostałam zgwałcona, i żałuję tego do dziś. Kierowałam się strachem, powiedziano mi, że aborcja to nie jest wielka sprawa, i że ona rozwiąże mój problem – opowiada w świadectwie umieszczonym na stronie Rebecci Kiessling Angelina Steenstra. - I wreszcie się zdecydowałam. Aborcja zakończyła życie mojego dziecka i rozpoczęła dalszą, pełną cierpienia i bólu, część mojego życia – dodaje. Kobieta ze szczegółami opowiada, jak zostało zabite jej dziecko. - Byłam świadoma w czasie zabiegu. Nie uśpiono mnie. Odczuwałam panikę, strach i wstyd, kiedy umieszczono moje stopy w metalowych klamrach. Czułam, jak do mojego ciała wprowadzone zostają zimne chirurgiczne narzędzia. Ostry fizyczny ból przenikał moje ciało, gdy dziecko było zeskrobywane z mojego łona. Słyszałem dźwięk wysysarki, która opróżniało moją macicę i widziałam naczynie, które wypełniało się krwawymi szczątkami mojego dziecka. Czułam grozę: „co ja zrobiłam?”, byłam przerażona, zszkowana i rozżalona. Zaczęłam płakać i wiedziałam, że tego, co się stało nie można już odwrócić, że nie sposób opróżnić tego naczynia. To była ta bardzo ostateczne. Od razu wiedziałam, że to, co zrobiłam była złe. Odczuwałam to głęboko w sobie. Byłam odpowiedzialna za śmierć. Złamałam zasadę, by nie zabijać niewinnej istoty ludzkiej – opowiada kobieta. - Pamiętam, że chciałam umrzeć, myślałam: nienawidzę Cię, nie jesteś już w stanie tego odwrócić. Uśpiono mnie po zabiegu. Nie chciałam się obudzić. Całą drogę do domu płakałam – mówi Steenstra.

Później kobieta zrobiła wszystko, by zapomnieć o tym, co się stało. Zmieniła nazwisko, pracę, miejsce zamieszkania, chciała zacząć od nowa. Ale w niczym nie zmniejszało to ani żalu, ani wstydu. Nie pomogła także ucieczka w alkohol, narkotyki czy przygody seksualne. Życie wyrwało jej się spod kontroli, miała myśli samobójcze. Szukała pomocy u terapeutów, ale nic to nie pomagało. A wszystko dlatego, że jak sama wspomina, chciała zagłuszyć w sobie prostą prawdę, którą odczuwała w głębi siebie, że aborcja jest złem, bowiem pozbawia życia inną osobę ludzka. Tej sytuacji nie zmienił nawet ślub, który postawił przed nią ponownie pytanie, o to czy być matką. Pracoholizm, pozostawanie po godzinach w pracy miało uchronić ją przed małżeńską bliskością, a co za tym idzie przed posiadaniem dzieci i byciem matką. To było coś, co ją do głębi przerażało, ale wcale nie niszczyło pragnienia macierzyństwa. Co gorsza wszystko, co przypomnieć mogło Angelinie Steenstra o aborcji także wyprowadzało ją z równowagi. A mógł to być zarówno dźwięk odkurzacza czy wiertło u dentysty. Każda rocznica aborcji była zaś dla niej kolejnym powodem do depresji.

Ale najgorsze miało dopiero nadejść. Kilkanaście lat po aborcji Angelina zaszła w ciążę. Ale szybko okazało się, że jest to ciąża pozamaciczna. W takiej sytuacji – także Kościół katolicki – by ratować życie matki pozwala na usunięcie uszkodzonego jajowodu, a wraz z nim także dziecka. Ale kobieta nie chciała się na to zgodzić. I dopiero po wielu godzinach rozmyślań wyraziła na to zgodę, przeżyła żałobę i uznała, że musi doświadczyć tego samego także w odniesieniu do swojego pierwszego dziecka. Pomogło jej w tym zdjęcie dziecka po aborcji. - Płakałam bowiem dopuściłam do tego, by coś takiego przydarzyło się mojemu dziecku – opowiadała kobieta. - Płakałam, bowiem utraciłam je. Ale to były łzy wyzwolenia i uzdrowienia – dodawała. Później poprosiła swoje dzieci o przebaczenie (to jeden z elementów kuracji psychologicznej kobiet po aborcji) i wreszcie uświadomiła sobie, że nie może dalej milczeć i musi zacząć walczyć o życie. - Aborcja wcale nie unicestwiła gwałtu, ani mnie nie wyzwoliła. Aborcja zubożyła mnie i moje otoczenie, i wyeliminowała inne osoby. I dlatego do dziś żałuję mojej aborcji – podkreśla Angelina Steenstra.

II

Takie opowieści nie budzą jednak zainteresowania mainstreamowych mediów. Tak jak nie interesuje ich świadectwo życia Rebekah Berg. Kobieta ta została zgwałcona w wieku osiemnastu lat, i podobnie jak Sigrest zaszła w ciążę. Gwałciciel, gdy się o tym dowiedział chciał zmusić ją do aborcji, ale ona odmówiła. Zdecydowała się urodzić dziecko, i oddać je do adopcji. Obawiała się, podobnie zresztą jak jej bliscy, że jeśli tego nie zrobi, to za każdym razem, gdy spojrzy w twarz swojego synka, będzie w nim widziała swojego gwałciciela. - Ale kiedy się urodził, i kiedy go zobaczyłam okazało się, że wszystkie te zmartwienia poszły w kąt. Zakochałam się w nim i jestem szczęśliwa, że tworzymy z nim rodzinę – podkreśla Berg, której synek ma obecnie dziewięć lat. Jeśli zaś coś kobietę ostatnio doprowadza do wściekłości, to nie jej syn, ale fakt, że historia takie jak jej, mogą być wykorzystywane do promowania aborcji. - Nienawidzę tego, że moja historia, historia mojego syna jest wykorzystywana do promowania zabijania innych dzieci – stwierdza ostro.

Zwolennicy aborcji, a także ci jej przeciwnicy, którzy są przekonani, że przynajmniej w przypadku gwałtu należy do niej dopuścić, uznają zapewne, że to absolutnie wyjątkowy przypadek. Tyle, że to nieprawda. Historii kobiet, które zdecydowały się urodzić swoje dziecko (bo warto wciąż na nowo przypominać, że jest to nie tylko dziecko gwałciciela, ale również ich) jest o wiele więcej. Jedną z najbardziej niesamowitych jest opowieść Ashley Boyer (także znajdująca się na stronie www.rebeccakiessling.com). Ta pochodząca z niewielkiego miasteczka dziewczyna została, gdy przeniosła się do Nowego Yorku, porwana przez handlarzy żywym towarem, którzy chcieli uczynić z niej prostytutkę. Gdy kobieta opierała się i próbowała uciekać jeden ze wspólników brutalnie ją zgwałcił. Na szczęście Ashley udało się uciec, i po serii badań, które miały wykazać, czy nie gwałciciel nie zaraził jej wirusem HIV dziewczyna wyjechała z miasta. A po mniej więcej miesiącu zaczęła odczuwać poranne mdłości, napady złego nastroju i łzy. Bliscy doradzili jej wizytę u lekarza, bo wszystko wskazuje na ciążę. I choć dziewczyna była przekonana, że cierpi na bezpłodność, to – za dolara – kupiła test. A gdy zobaczyła na nim dwie kreski, wpadła we wściekłość i rozpacz jednocześnie. - Jak mogłam zajść w ciążę z tak odrażającą osobą? To musi być sen, to nie może być prawda – powtarzała sobie. A kuzynowi, który był z nią wówczas, tłumaczyła, że nie chce, nienawidzi dziecka, które w niej rośnie. Gdy jednak się uspokoiła, uświadomiła sobie, że aborcja nie wchodzi w grę. Ciąża pojawiła się bowiem po tym, jak lekarze powiedzieli jej, że jest bezpłodna. - To był dla mnie znak od Boga – mówi Boyer i dodaje, że nigdy na poważnie, poza momentem histerii, nie myślała o aborcji. - Aborcja jest morderstwem, a ja nie jestem morderczynią - uświadomiła sobie, i w tym momencie zdecydowała, że przyjmie to dziecko. - Adopcja nie była dla mnie rozwiązania, ja wiedziałem, że przyjęcie tego dziecka i jego wychowanie jest moim celem – dodaje. - Obecnie jestem szczęśliwa, że mam zdrowego synka. To najlepsza rzecz, jaka kiedykolwiek mi się przytrafiła i głęboko wierzę, że Bóg dał mi to dziecko, by ocalić moje życie. Gdybym go nie miała, to dalej szłabym drogą złych wyborów, i mogłabym już być obecnie martwa – mówi kobieta. A na koniec podkreśla, że niezależnie od tego, jak jej syn został poczęty, to zmienił jej życie na lepsze. - Biorę teraz go często na modlitwę przed kliniki aborcyjne, byśmy razem ratowali dzieci nienarodzone – kończy Ashley Boyer.

Historia Analyn Megison jest inna. Ta kobieta studiowała prawo, była praktykującą katoliczką i tak bardzo zdecydowaną przeciwniczką aborcji, że była w stanie odpowiedzieć przecząco na pytanie, czy zdecydowałaby się na aborcję, gdyby jej dziecko zostało poczęte podczas gwałtu. A potem przyszedł sprawdzian. Megison została zgwałcona i zaszła w ciążę. - Nie mogła w to uwierzyć. Dziecko rosło we mnie, a ja miałam się stać matką w wyniku gwałtu. Ale mimo ogromnego bólu i przerażenia ciążą zaczęłam modlić się za moje nienarodzone dziecko, które – o czym przecież wiedziałam – ma duszę. Gwałciciel dowiedział się o tym, że mam z nim dziecko, i przyszedł do mnie przyłożył mi rewolwer do brzucha i zarządał wycofania skargi do prokuratora. „Jeśli tego nie zrobisz zabiję je” groził mi. Modliłam się wówczas: „Panie uratuj życie mojego dziecka!” - wspomina kobieta. I dodaje, że masa ludzi, także praktykujących katolików podających się za przeciwników aborcji, namawiało ją do usunięcia tego dziecka. A ona jeszcze mocniej modliła się do Boga, by ten uwolnił ją od ludzi, którzy o jej dziecku myślą, jako o przedmiocie czy gwałcicielu. Pomocną dłoń do niej wyciągnęły tylko siostry ze Zgromadzenia Misjonarek Miłości, a także proboszcz jej parafii, którzy nie tylko modlili się za nią, ale także bronili przed atakami miejscowych, którzy za wszelką cenę chcieli ją wydać za mąż czy skłonić do załatwienia problemu dziecka poprzez aborcję. Ostatecznie dziecko urodziło się w diecezjalnym ośrodku dla samotnych matek. - Mam pewność, że moje dziecko było warte tego wszystkiego, co dla niego przeżyłam. Przeszłam dla niego przez ogień i wiem, że zrobię to zawsze, gdy będzie to jeszcze potrzebne – dodaje. - Jestem ofiarą gwałtu. Jestem matką. Jestem umiłowaną córką Boga – podsumowuje swoją historię Analyn Megison.

Anna Slaugh Richey była wykorzystywana przez swojego ojczyma od najmłodszych lat. Gdy miała lat dwanaście po raz pierwszy zaszła w ciążę. Nie powiedziała o tym nikomu, poza nim. Była przerażona, samotna. Mężczyzna wymusił na zastraszonym dziecku aborcję. Rok później jednak dziewczynka była brzemienna ponownie, ale wtedy przerażona pierwszą aborcją nie powiedziała o niczym ojczymowi. Matka jednak po jakimś czasie zauważyła, że jej ciało się zmienia i wycisnęła z niej wyznanie o ciąży, a gdy dowiedziała się, kto jest ojcem natychmiast spakowała się, zabrała dzieci i wyprowadziła. A później zgłosiła sprawę na policję. Ojczyzm został ostatecznie skazany na dziesięć lat więzienia. Anna została zaś poddana nieustannym naciskom, by poddała się aborcji. Przekonywali ją do tego terapeuci, psychologowie, lekarze, dla których była absolutnie jasne, że jest to najlepsze z możliwych wyjście. Ale odważna dziewczyna nie zgadzała się na to. - Wcześniej w szkole miała lekcję, na której wyjaśniono nam, że DNA dziecka pochodzi od obojga rodziców, a to oznaczało, że dziecko w połowie pochodziło ode mnie. Uświadomiłam sobie także, że dziecko będzie przez kolejne miesiące w moim ciele, a przed to stanie się jeszcze bardziej moje niż jego. Wiedziałam też, że jeśli dokonam aborcji, to zrobię to, czego on by chciał, że to będzie jego kolejne zwycięstwo nade mną. On nie tylko zabiłby we mnie niewinność, ale także zabiłby moją córkę – opowiada kobieta, i dodaje, że choć aborcja prawdopodobnie sprawiłaby, że jej życie byłoby prostsze, to urodzenie dziecka była jedną z tych rzeczy, o którą warto było walczyć.

Ciąża była dla niej niezmiernie trudna. Kobieta była drobna, a jej wiek sprawiał, że istniało ogromne ryzyko. Wielu ludzi odwróciło się od niej, a jednak ona dzielnie nosiła w sobie dziecko. A gdy usłyszała na USG bicie jego serca, to jak sama mówi, zakochała się w nim. - To wtedy zdecydowałam, że nie może być mowy o adopcji – podkreśla. Josey Ann urodziła się zdecydowanie przed terminem, ale zdrowa 28 czerwca 1995 roku. Początkowo zajmowała się nią głównie babcia, która zadbała, by nastoletnia mama mogła skończyć edukację. Teraz ma męża, który kocha i ją i jej córkę, z którym ma jeszcze czwórkę wspólnych dzieci. A jeśli czasem nawiedzają ją nocne koszmary, to odgania je uśmiech najstarszej córki. - Drżę tylko czasem na myśl, że mogła się zdecydować na aborcję, i że mogłoby jej nie być – podkreśla kobieta. Josey ma obecnie 18 lat, gra na gitarze, przygotowuje się do studiów, posługuje w miejscowym zborze. - Ona jest jednym z wielu powodów, dla których wiem, że aborcja jest złem. Ona jest osobą, i była nią od momentu poczęcia. Gdybym ją abortowała świat straciłby wspaniałą osobę – podkreśla Anna Slaugh Richey, bohaterska kobieta, która wyrosła z małej, trzynastoletniej bohaterki, która wbrew wszystkim zdecydowowała się urodzić dziecko.

III

Te opowieści znajdują zaś potwierdzenie w badaniach naukowców z Elliot Institute. Zbadali oni 192 zgwałcone kobiety, które zaszły w ciążę. 69 procent z nich zdecydowało się urodzić dziecko, 29 procent dokonało aborcji, a 1.5 procenta poroniło dziecko naturalnie. Ich odpowiedzi kreślą jasny obraz. Aborcja dla zgwałconej kobiety jest wygodna dla jej otoczenia, ale nie jest dobra dla niej. 80 procent z kobiet, które dokonały aborcji po gwałcie lub aktach kazirodztwa uznaje, że było to złe rozwiązanie. Większość z nich podkreśla, że w niczym nie pomogło to w walce z traumą, a nawet zdecydowanie ją wzmocniło. Prawie połowa z kobiet, które zdecydowały się na zabicie swojego dziecka podkreśla, że zrobiła to ze względu na presje otoczenia, bliskich i pracowników medycznych. Gdy aborcja dotyczyła nieletnich, to nie dziewczynki, ale ich rodzice i opiekunowi domagali się zabicia dziecka. I wreszcie najmocniejsza dana. Nie ma – wśród kobiet, które urodziły swoje dzieci – ani jednej, która żałowałaby tej decyzji. Nie ma też – o czym przypominają autorzy badań przeprowadzonych przez Elliot Institute – żadnych poważnych badań, które wykazywałyby, że aborcja przynosi jakiekolwiek psychiczne korzyści zgwałconym kobietom, które w wyniku tego przestępstwa zaszły w ciąże. Brak dowodów na to, by szybciej wychodziły one z traumy po gwałcie lub by łatwiej sobie z nią radziły.

Zwolennicy aborcji dysponują tylko emocjami. W takich debatach trzeba je jednak wygasić, bowiem nie służą one ani dobru kobiet, ani dobru dzieci. Aborcjonistom też zresztą nie chodzi o te dwie wartości, a o to, by przekonać ludzi, że aborcja jest czasem konieczna, by otworzyć furtkę, dzięki której zalegalizuje się zabijanie nienarodzonych, już nie tylko w przypadku gwałtu, ale także w innych sytuacjach, aż do życzenia matki włącznie. Dramat gwałtu – a pokazuje to wykorzystywanie takich historii do promowania zabijania nienarodzonych, nie tylko w Chile, ale także wcześniej w Polsce (historia „Agaty”) - jest wykorzystywany do promocji aborcji przez gigantyczne lobby, które wcale nie troszczy się o kobiety czy dzieci, ale o to, by prowadzonym przez nie klinikom dostarczać wciąż nowych obiektów do likwidacji...

Tomasz P. Terlikowski