Prawo i Sprawiedliwość zapowiada wprowadzenie podatków, które płaciłyby banki i supermarkety. Jakie byłyby tego konsekwencje? Odpowiada dr Grzegorz Szczodrowski.

Podwyższanie podatków jest samo w sobie złe. Jeśli to sposób na poprawę finansów publicznych, to nie tędy droga. Ostatecznie każdy podatek płacą gospodarstwa domowe (bezpośrednio, albo pośrednio). Oba te podatki w końcu będą przerzucone na klientów. Mam natomiast wrażenie, że powinniśmy na całą sprawę popatrzeć zupełnie inaczej. Problemem Polski jest potężna nierównowaga opodatkowania na niekorzyść pracy. Dużo się mówi o szansach młodych i uwolnieniu gospodarki, więc należałoby wyraźnie zmniejszyć opodatkowanie pracy, a zamiast niej, jeżeli tego wymaga równowaga finansów publicznych, można opodatkowywać inne zasoby ekonomiczne, na przykład sektor finansowy.

Bardzo ciekawe jest zresztą, jak w razie wprowadzenia tych podatków będzie ze wzrostem dochodów budżetowych. Jest pytanie, w którym miejscu krzywej Laffera już jesteśmy (krzywa Laffera pokazuje, że jeśli zbytnio podwyższa się podatki, dochody budżetu zaczynają spadać, zamiast rosnąć – red.). Trudno zatem odpowiedzieć, czy opłacałoby się wprowadzać nowe obciążenia. Chyba, że spojrzymy, o czym już wspomniałem, w kategoriach wymienności – obniżamy skalę opodatkowania pracy, a jeżeli wymaga tego interes finansów publicznych, podwyższamy opodatkowanie kapitału.

Argumentem zwolenników opodatkowania supermarketów jest to, że wielkie sieci płacą minimalne daniny, a małe sklepy nie mają ulg. Niewątpliwie mamy zaburzoną konkurencję. Zasady opodatkowania nie są jednolite. Supermarket sam w sobie poprzez korzyści skali bez problemów może wygrywać z małymi sklepami. Dorzucanie do tego uprzywilejowania podatkowego tym gorzej odbić się może na kondycji finansowej małych i średnich sklepów oraz zatrudnieniu w nich. A to one wnoszą do PKB znacznie więcej niż wielkie sieci handlowe.

Słowem, potrzeba nie zwiększania fiskalizacji, ale zmiany proporcji między opodatkowaniem pracy i kapitału.

Not. KJ