Ten film wgniata w fotel. Tak jednym zdaniem można podsumować „Czarny czwartek” Antoniego Krauze, który wczoraj miał swoją premierę. Surowy i jednocześnie zrobiony z hollywoodzkim rozmachem (nie chodzi o żadne efekty specjalne, ale o profesjonalną realizację), brutalny, wzruszający i, co najważniejsze, nie zmitologizowany. Film Krauzego otwiera niezabliźnione rany, które na siłę zaszywano od '89 roku. Jestem pewien, choć to brzmi jak truizm, że nie pozostawi on nikogo obojętnym. Reżyser nie relatywizuje rzeczywistości, nie bawi się w usprawiedliwianie bestialskich zomowców, partyjnych aparatczyków czy komunistycznych namiestników Moskwy, którzy mówią wprost, że „do kontrrewolucji się strzela”. Oczywiście Krauze pokazuje w nim różne zachowania „urzędników” reżimu i ludzką twarz niektórych z nich. Jednak jego opowieść to nie rozkładanie racji w „wypadkach grudniowych” (film w końcu pokazuje, czym były te znane z komunistycznej nowomowy „wypadki”), a raczej jest to próba filmowego zmierzenia się z krwawą jatką, jaką robotnikom zaaplikowała partia „robotnicza” w 1970 roku. Nie będę oryginalny pisząc, że „Czarny czwartek” to najlepszy film historyczny nakręcony w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat w naszym kraju. Jednak tak po prostu jest. „Udało w nim się uchwycić tragizm tamtej Polski, który nie polegał tylko na wzajemnej wrogości władz i ludu, lecz także na nieustannym rozczarowaniu, rozbudzonych aspiracjach nie do spełnienia” - zauważa Tadeusz Sobolewski. Film Krauzego jest jednak czymś więcej. To próba rozliczenia z komunistyczną przeszłością i relatywizmem moralnym, jaki niszczy nasz kraj od 21 lat. Ten film powinien być zadedykowany każdemu, kto uważa komunistycznych oprawców i zdrajców naszego kraju za „ludzi honoru”, którzy „wybrali przyszłość”.
Komunistyczne zbiry w garniturach bez Wojciecha Jaruzelskiego
I tutaj dochodzimy do jedynego mojego problemu z filmem Krauzego. Zastanawia mnie, dlaczego nie pokazano w nim Wojciecha Jaruzelskiego, który miał swój udział w zamordowaniu przez komunistyczny reżim protestujących stoczniowców i zupełnie przypadkowych ludzi. Nie pojawia się on w żadnej scenie filmu. To samo dotyczy Stanisława Kociołka, który posłał tak naprawdę robotników na rzeź. Nasuwa się więc pytanie, czy reżyser postanowił zniekształcić historię w obawie przed atakami środowiska „Gazety Wyborczej” za „przypieprzanie się do generała”? Jeżeli tak było to znaczy, że długo jeszcze będziemy musieli walczyć o prawdziwą wolność słowa i pozbycie się wewnętrznej autocenzury. Zresztą dobrze to podkreślił Kazik, który zaśpiewał w filmie „Balladę o Janku Wiśniewskim" i również ubolewa nad brakiem w filmie postaci Kociołka i Jaruzelskiego. "Generał Jaruzelski jest teraz czcigodnym staruszkiem i, okazuje się, że tykać go nie wolno. To mnie dziwi, bo w rozmowach z twórcami filmu wyczułem motywacje narodowo-patriotyczne. Nie wiem, co ich powstrzymało w pokazaniu generała. Widocznie... No nie, nie będę wchodził w kwestię intencji. Ale Kociołka i Jaruzelskiego w filmie nie ma i to zniekształca historię. […'/> Generał nie zostanie uczciwie oceniony i osądzony. Przynajmniej za życia. W dobrym tonie jest uznanie go za „człowieka honoru", mówienie, że pięknie się starzeje. Wychodzi na to, że tylko frustraci i oszołomy chcą czegoś od niego” - mówi muzyk w "Rz".
Jednak decyzja twórców o nie pokazywaniu w filmie tych dwóch komunistów wcale nie powoduje, że film ma gorszy wydźwięk i w jakiś znaczący sposób fałszuje historię. Pewnie, że szkoda, iż młodzi ludzie nie dowiedzą się, że ten hołubiony przez prezydenta Komorowskiego staruszek, który „uratował” Polskę przed Sowietami, ma w rzeczywistości krew polskich robotników na swoich rękach. Mit Jaruzelskiego będzie chroniony pewnie do czasu, aż „miły, starszy Pan” w ciemnych okularach, które nosi przez zesłanie na Syberię, zejdzie z tego świata. Jednak nawet obecność Jaruzelskiego w filmie Krauzego nie zmieniłaby znacząco jego antykomunistycznego przesłania.
„Wąsate Piotrki”
Film nie odbiega poziomem (technicznym i aktorskim) od produkcji amerykańskich i jest najlepszym sposobem, by uczyć młodzież, czym była dyktatura PZPR-u. Jego styl w niektórych momentach przypomina trochę „JFK” Olivera Stone’a. Piorunujące wrażenie robią w filmie autentyczne nagrania filmowe i dźwiękowe, które reżyser wmontował w inscenizowane obrazy. Szczególnie dramatycznie brzmią słowa esbeków, którzy komentują, co się dzieję na ulicach Gdyni. Słyszymy więc głosy ze śmigłowców latających nad miastem, skąd wojskowi zrzucali gaz na protestujących. Na nagraniach ze śmigłowców słuchać: "Nasi, zieloni, atakują". „Esbeckie nagrania dostałem z archiwum radiowego i od osób prywatnych, np. od dokumentalisty Maćka Drygasa. Dziesięć lat później, za "Solidarności", okazało się, że był wtedy radioamator, który wszedł na ich częstotliwości i ich nagrywał. Nagrywano też na statkach, które stały w porcie w Gdyni. Łącznie z zagranicznymi. Ich załogi nie rozumiały, co się dzieje, ale nagrywały to” – mówi Krauze w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej". Reżyser przyznaje, że wiele cennych materiałów dostał od IPN-u. Od strony technicznej film jest zresztą majstersztykiem. Znakomite zdjęcia, świetna i subtelna reżyseria, przejmująca muzyka i naprawdę genialne aktorstwo powodują, że film nie odbiega niczym od takich obrazów jak np. „Krwawa niedziela”, gdzie pokazano masakrę ludności w Pólnocnej Irlandii. Na pochwałę zasługują aktorzy, którzy na co dzień marnują się w serialach telewizyjnych albo są nieznani szerszej publiczności.
W końcu swój talent ma szansą zaprezentować Piotr Fronczewski jako Zenon Kliszko, który od czasu do czasu przypomina, jak wielkim jest aktorem (patrz: Jurgen Stroop z „Rozmów z Katem”) czy Wojciech Pszoniak jako Władysław Gomułka. Zresztą rola Pszoniaka, który należy do najwybitniejszych europejskich aktorów (sama rola w „Dantonie” plasuje go w tym gronie), jest wielkim walorem filmu. Niektórzy krytycy zarzucali mu zbytnie przerysowanie „towarzysza Wiesława”. Ja jednak będę się upierał, że zagrany przez niego komunista nie został przedstawiony w karykaturalny sposób. Niech dowodem będzie świetnie pokazana przemiana buńczucznego prostaczka po telefonie od Breżniewa. Aktor przyznaje, że Gomułki nienawidzi i rolę przyjął dopiero wtedy, gdy okazało się, że teksty I sekretarza w scenariuszu są autentyczne. Nowomowa, jaką posługują się komuniści w filmie, jest zresztą porażająca.
Konsultant historyczny filmu profesor Jerzy Eisler podkreślił, że każda scena i każde słowo są w nim prawdziwe. "Oni się komunikowali dziwnym językiem. Zdaniami, z których nie wynikało nic albo coś odwrotnego, niż sądził mówiący. Gomułka mówi np. "A ja gwiżdżę na tę propagandę, jeżeli trzeba strzelać, żeby zachować spokój", a Kliszko powiada o "braku pozytywnych osiągnięć" - przekonuje Krauze. Jego film pokazuje w perfekcyjny sposób prostactwo komunistów rządzących Polską i banalizowanie przez nich zła. Oglądanie narady Gomułki, Cyrankiewicza, Kliszki i Moczara przypomina sceny z filmów gangsterskich, gdzie „wąsate Piotrki” (gangsterzy-wieśniacy, zanim nastąpiła era Gambino, Bonano czy Genovese) z sycylijskiej mieściny Castallammare del Golfo planują wyeliminowanie swoich wrogów. „Z kontrrewolucją się nie rozmawia. Do kontrrewolucji się strzela” - mówi Fronczewski jako Kliszko. To zdanie naprawdę padło z ust komunisty i jest jednym z najmocniejszych punktów filmu.
Zdeptana godność robotników
Od jakiegoś czasu polskie kino znów walczy o historię. To prawda, że do dziś nie doczekaliśmy się porządnego obrazu o Monte Cassino, Powstaniu Warszawskim czy Solidarności. Jednak nie można zapominać, że w ostatnich latach mieliśmy wysyp antykomunistycznych spektakli telewizyjnych takich jak „Norymberga”, „Mord założycielski”, „Śmierć Rotmistrza Pileckiego” czy patriotycznych filmów: „Generał Nil” bądź „Popiełuszko. Wolność jest w nas”. „Czarny czwartek” różni się jednak trochę od wymienionych produkcji. Film oczywiście pokazuje nam kulisy spiskowania okupantów przeciwko własnemu narodowi oraz rekonstruuje protesty robotników przeciwko podwyżkom. Widzimy również sadystów w mundurach, którzy wyżywają się na młodych „bandytach” ze stoczni, masakrując ich pałkami. Jednak nie są to główne wątki obrazu. Reżyser przedstawia nam losy robotniczej rodziny Drywów, którzy oczekują na pierwsze święta w swoim mieszkaniu, które jest szczytem marzeń w komunistycznym „edenie”. Brunon Drywa nie jest bohaterem, jak niezłomny kapłan czy generał Fieldorf. Nie jest on działaczem opozycji. Nie bierze nawet udziału w protestach stoczniowców. Marzy on jedynie o nowych meblach, samochodzie czy pralce, którą musi wypożyczać od sąsiadów. Jednak pewnego feralnego dnia jedzie do pracy, by zarobić na zabawki dla dzieci pod choinkę i samo drzewko świąteczne. Jednak jedna kula wystrzelona przez milicjanta przekreśla te plany. Żona Brunona musi więc stawić czoło powszechnemu zakłamaniu rzeczywistości, by choćby wydrzeć z łap komunistów zwłoki męża, który oficjalnie zginął „przy pracy”. Jedną z najbrutalniejszych scen filmu jest wcale nie ta, w której widzimy rozrywane od kul ciała stoczniowców czy bitych po nerkach młodych ludzi. Zwierzęcy charakter komunizmu jest widoczny w scenie nocnego najścia pogrążonej w smutku kobiety (brawa dla debiutantki Marty Honzatko!) przez esbecję, która zabiera ją na utajniony pogrzeb męża, w którym nie mogą wziąć udziału nawet dzieci zabitego. Filmowa Stefania przypomina trochę bohaterki „Katynia” Wajdy, które odpokutowują za to, że ich mężowie zostali zamordowani przez komunistów. Mimo tego, że kobieta nie bierze żadnego udziału w sprawach politycznych kraju, to zostaje wciągnięta przez komunistyczny system w sam środek jego krwiożerczej paszczy. Losy robotniczej rodziny Drywów pokazują idealnie, jak komunizm gnoił zwykłych ludzi, w imię których mordował wcześniej burżujów. Jednak to właśnie ta krew niewinnych pomogła podnieść się społeczeństwu 10 lat później.
Mam nadzieję, że „Czarny czwartek” obejrzą uczniowie szkół, których masowo ciągnięto na kompromitujące pojęcie kinematografii filmy „Wiedźmin” czy „Quo Vadis?”. Film Krauzego jest tym, czego potrzebuje coraz gorzej wykształcona historycznie młodzież. W końcu doczekaliśmy się filmu kapitalnie zagranego, doskonale zrealizowanego, z wciągającą i przejmującą historią, która nie razi sztucznym patetyzmem i poprawnym dydaktyzmem rodem z III RP. „Gomułka był prostakiem, którego wyniosła historia” - mówi o granej przez siebie postaci Wojciech Pszoniak. To samo można powiedzieć o całym komunizmie, który jednak naznaczył piętnem nasz kraj na wieki. Dobrze, by młodzi ludzie, dla których komuna jest tak samo odległa jak Napoleon Bonaparte albo starożytna Grecja, zrozumieli, kogo na sztandary bierze w Polsce dziś lewica i kto jest zapraszany przez prezydenta RP na salony.
Łukasz Adamski
Podobał Ci się artykuł? Wesprzyj Frondę »