W wybranych kinach studyjnych  od niespełna dwóch tygodni możemy oglądać dokument austriackiego reżysera Michaela Glawoggera „Chwała dziwkom”. To trzecia część filmowej trylogii, poświęcona globalizacji oraz relacji człowieka i środowiska, w którym przyszło mu żyć (pierwsza część – "Megacities", 1998, druga – "Śmierć człowieka pracy", 2005). Wchodzący do kin dokument zapowiadano jako obraz niezwykły, szokujący, kontrowersyjny, a nawet skandaliczny. Jednak poza budzącym wątpliwości, rzeczywiście prowokacyjnym tytułem, przesłanie filmu Glawoggera jest tak banalnie proste, że nie tylko poraża, ale wręcz irytuje. Bo czy jest coś oryginalnego (i godnego zachwytu) w stwierdzeniu, że prostytutki były, są i będą?

 

Co niektórzy krytycy filmowi prześcigają się w zachwytach nad obrazem austriackiego reżysera i dokumentalisty. Fakt, Glawoggerowi trzeba sprawiedliwie oddać – dociera z kamerą tam, gdzie mało komu to się udało, pozwala mówić swoim bohaterkom, nie ocenia ich, nie narzuca swojej tezy, unika taniego moralizatorstwa. Sęk w tym, że efekt końcowy nie jest zachwycający – „Chwała dziwkom” to 114 długich minut, podczas których nie dowiadujemy się niczego, czego byśmy jeszcze nie wiedzieli. Kiedy na ekranie pojawiają się końcowe napisy, widz zadaje sobie pytanie, o co właściwie chodziło twórcy filmu.

 

Właśnie, o co? Glawogger chciał pokazać najstarszy zawód świata „od kuchni”. W tym celu wybrał sobie trzy skrajnie różne miasta, które dzieli nie tylko odległość i inny język, ale także inna kultura i religia. W pierwszej części filmu podglądamy prostytutki w Tajlandii, które swoją profesję traktują jak zwykły zawód. Przychodzą rano do „firmy”, przed wejściem kasują kartę pracownika. Potem czekają je długie godziny żmudnych przygotowań – nakładanie makijażu, układanie włosów, wybór stroju. Oglądając te sceny ma się wrażenie, że dziewczyny przygotowują się do jakiegoś konkursu piękności, a nie do sprzedawania ciała. I tak po części jest – tajlandzkie prostytutki w jakiś sposób rywalizują ze sobą o klientów, na których czekają wdzięcząc się w specjalnym, przeszklonym pomieszczeniu. Ci jakoś mocno nie wybrzydzają – interesuje ich jedynie to, czy dziewczyna „bierze do buzi”, albo czy można „wziąć ją od tyłu”. Tajlandzkie prostytutki właściwie nawet niewiele mówią, są po prostu numerkami, które – o ile niebiosa ześlą im szczęście – są wywoływane ze swojego „akwarium”. Cen w tajlandzkim domu uciech się nie negocjuje – one są po prostu z góry ustalone, a jeśli klienta nie stać na upatrzoną dziewczynę, musi wziąć sobie tańszą, albo obejść się smakiem. Cała procedura przypomina raczej dobrze przemyślaną transakcję biznesową – właściciel zachwala swój towar („będziesz zadowolony”, „ona robi wszystko”), klient podejmuje ostateczną decyzję, odpowiedni numerek wychodzi z klatki, parka udaje się do kasy, gdzie mężczyzna reguluje rachunek i udaje się na określony czas do ustronnego pomieszczenia. Wszystko grzecznie, czysto, bez pośpiechu, wulgaryzmów, pełna kultura...

 

Gorzej zaczyna się robić, kiedy operator zabiera nas w podróż po czerwonych dzielnicach Bangladeszu. Tu zamiast fryzjerów, makijażu, seksownych fatałaszków są miednice z wodą do podmywania się, które po „wizycie” klienta zamieniają się też w zbiornik na spermę i zużyte prezerwatywy, brudne, odrapane ściany pokoików, tak małych, że można się w nich nabawić klaustrofobii i śmierdzące, ciemne zaułki burdeli. Dziewczyny w Bangladeszu nie przygotowują się tak mozolnie, jak Tajlandki. Ich największym „przygotowaniem” już po „przygruchaniu” klienta jest pójście do burdel-mamy po „najważniejsze” - kondomy. Tutaj mężczyźni nie tyle wybierają, co są zmuszani do podjęcia decyzji – Glawogger serwuje obrazki upadlających się kobiet, które wydzwaniają do swoich (byłych) klientów, a jeśli ci nie mają większej ochoty na erotyczne igraszki, dopytują, czy znudziły im się ich ciała. Tutaj „dziewczyny” są w stanie nawet pobić się o klienta – te sceny są chyba nawet bardziej żenujące niż to, co za chwilę zrobią z „wywalczonym” mężczyzną...

 

Dziewczyny z dłuższym stażem mają jeszcze jakieś prawo głosu, te „świeże” - właściwie żadnego. Nad wszystkim czuwa bezwzględna burdel-mama, która nie zawaha się przed odesłaniem prostytuki nie będącej w stanie na siebie zarobić. Sceny z Bangladeszu są o tyle ciekawe, o ile Glawogger pokazuje tu proces „przyuczania” do fachu przez kobietę-alfonsa nowego "nabytku". Nastolatka, która właściwie wygląda jak dziecko, zostaje za stosunkowo niewielką cenę sprzedana do burdelu przez swoją rodzinę. Ma tu być przez rok, a jak się sprawdzi, to może zostanie dłużej. - Jak będziesz miła dla klienta, to on także będzie dla ciebie dobry – prawi burdel-mama, przyuczając, jak prawidłowo założyć prezerwatywę i co po kolei robić. - Kiedy klient będzie chciał ci włożyć penisa do ust, odmów mu, tłumacząc, że twoje wargi są stworzone do czytania świętych wersów Koranu – wyjaśnia alfonska...

 

W odróżnieniu od Tajek, prostytutki z Bangladeszu zaczynają mówić przed kamerami. Opowiadają o tym, jak są przyuczane do zawodu, o ciężkich warunkach, czasem (choć rzadko) wspominają o przemocy. Mówią jednak, że wszystko jest w miarę znośne, dopóki ich klienci nie chcą z nimi po prostu porozmawiać. Ale nie wpuszczają operatora, by podejrzał je przy pracy – ze względu na religię muzułmanki nie rozbierają się przed obcym mężczyzną, nawet przed klientem, który im za to płaci. Tym bardziej więc nie do pomyślenia było, by tym harcom z boku przyglądał się kolejny obcy mężczyzna.

 

Takich oporów nie mają Meksykanki. Robią wszystko, pokazują wszystko, o wszystkim opowiadają. Bez pruderii. To w ostatnim mieście widz poznaje prawdziwe kulisy seksu za pieniądze. Łącznie z aktem zbliżenia płciowego, który reżyser pokazuje bez najmniejszej cenzury. Paweł T. Felis, recenzując film dla „Gazety Wyborczej” napisał, że „efekt wulgarności pojawia się w "Chwała dziwkom" tylko raz, kiedy ludzi zastępuje obraz sfory kopulujących przed burdelem psów”. Mam wątpliwości, czy redaktor zdołał obejrzeć film do końca, bo jak na moje oko, Glawogger epatuje wulgarnością co kilka scen. Ale scena z psami, prócz tego, że sama w sobie jest po prostu paskudna, ma jeszcze jeden wymiar - jest świetną metaforą tego, jak daleko może posunąć się w swoim zezwierzęceniu człowiek. Człowiek, który jest w stanie kopulować (bo nawet trudno nazwać to uprawianiem seksu) z kimkolwiek, jakkolwiek i za pieniądze. 

 

Obrazki z Meksyku to zbitka kontrastujących ze sobą widoków. Meksykański epizod otwiera scena z kilkoma muzykami, którzy przy pomocy instrumentów wprawiają w modlitewną ekstazę grupkę mężczyzn, powtarzających za nimi, że szatana można pokonać tylko przy pomocy Boga. - W Jego imię chwała – śpiewają. Reżyser epatuje obrazkami figurek Matki Bożej i Pani Śmierci, do których gorliwie modlą się kobiety, by zaraz potem uraczyć widza ciągnącą się w nieskończoność sceną seksu oralnego. Zresztą, sceny w Meksyku bezlitośnie obnażają to, jak wygląda korzystanie z usług prostytutek. Jedna z bohaterek kusicielsko uwodzi swojego potencjalnego klienta, próbuje negocjować z nim scenę (choć i tak godzi się na niższą zapłatę, bo mężczyzna twierdzi, że nie ma przy sobie ani grosza więcej, w końcu lepszy wróbel w garści, niż...), przekonuje, a kiedy już zamykają się za nimi drzwi zamienia się w bezwzględną i nieustępliwą. Mniejsza kasa – mniej pozycji i krótszy seks. Oczarowany i początkowo oszołomiony klient właściwie nie ma już szansy, by protestować. Nawet jeśli nie osiągnie spełnienia. Czas minął, game over...

 

Glawogger zostawił na koniec filmu nie tylko najmocniejsze sceny, ale także najwyrazistsze przesłanie swojego mdłego obrazu – jego meksykańskie bohaterki próbują przekonać widza, że robią coś, co wprost uwielbiają, a za co jeszcze dostają pieniądze. - Uwielbiam k****y, uwielbiam orgazmy, a jeszcze mi za to płacą – przekonuje podstarzała, żenująca, podpita prostytutka. Inna, emerytka, jak czytam w recenzji na portalu TVP Info, „ze zniewalającym urokiem” barwnie opowiada o swojej pracy i wyznaje, że z racji długiej przerwy w zawodzie ponownie stała się dziewicą.

 

Dzięki Bogu, Glawogger nie stara się za wszelką cenę przekonać, że sprzedawanie ciała to jeden z fajniejszych sposobów na życie – choć takie wrażenie można było odnieść oglądając sceny z Tajlandii, gdzie zadbane dziewczyny przed pracą modliły się o jak najwięcej klientów. A po wyjściu z „firmy” to one szły zrelaksować się do nocnych klubów, to one wybierały sobie mężczyzn do towarzystwa. Problem pojawiał się w momencie, kiedy przychodziło do płacenia – to on jej, czy ona jemu?

 

Obrazki z Bangladeszu i Meksyku są już zupełnie inne. Nastolatkom z odrapanych slumsów uśmiech szybko znika z twarzy. Jedna z nich mówi, że śmieją się tylko po to, ukryć swój ból i smutek. - Jest połowa grudnia, idą święta. A my co? Dajemy d**y – żali się z fałszywym uśmiechem na twarzy jedna z Meksykanek, tak zdesperowana (i pijana?), że zaczyna się obmacywać ze swoją, leżącą na łóżku w wyuzdanej pozie, koleżanką po fachu.

 

Być może miało być szokująco i kontrowersyjnie, ale wyszło niezwykle nudno i banalnie. Do kontrowersyjnych w obrazie Glawoggera można zaliczyć jedynie wulgarne, obsceniczne epizody obnażających się kobiet i zbliżenia z jednym z klientów. W „Chwale dziwkom” nie ma niczego, co by zaskakiwało, prowokowało do dyskusji , albo zmuszało do myślenia. Reżyser po prostu stwierdza, że prostytutki były, są i będą, mają ciężki żywot i tyle. Efektowne obrazki mieszającej się ze sobą tandety i rozpaczy, egzotyczne widoczki z krajów z „końca świata”, płaczliwie hity PJ Harvey, Tricky’ego, CocoRosie oraz Antony & The Johnsons, opatrzone prowokacyjnym tytułem – to wszystko, co ma do zaoferowania austriacki dokumentalista swojemu widzowi.

 

Film nie wnosi do dyskusji nic nowego, poza przypomnieniem oczywistych oczywistości – prostytutki to smutne, nieszczęśliwe kobiety z przegranym życiem, które – nawet jeśli twierdzą, że jest inaczej, oszukują same siebie, mężczyźni korzystają z ich usług, bo z żonami, które jak się zarzekają – są dla nich numerem jeden – nie mogą wprowadzić swoich fantazji rodem z filmów porno, albo w ogóle już z nimi „tego” nie robią. Kobiety, nawet jeśli próbują udawać, że są paniami sytuacji i bezwzględnie negocjować ceny, i tak w końcu oddają się za tyle, ile dadzą im mężczyźni, wtedy, kiedy to oni będą sobie tego życzyli i w sposób taki, jaki oni będą chcieli. To one są przedmiotami, które służą do zaspokojenia pierwotnych żądz i chuci. Dlaczego „Chwała dziwkom”? Odpowiedzi na to pytanie zdaje się udzielać slumsowy fryzjer z Bangladeszu, który korzysta z usług dziewczyn nawet dwa razy dziennie. Bo spełniają ważną społeczną rolę – bez nich na ulicach panowałyby gwałty i rebelie, a gdyby jakimś cudem mężczyźni nie rzucali się na przypadkowe kobiety, z pewnością „p*******by krowy i kozy”.

 

Marta Brzezińska