Będziesz musiał „religijnie pojechać”


 – Ojej… Spróbuję.

 

To cytat. Alicja Resich Modlińska pyta w telewizji: „Co jest dla Mumio najważniejsze?”. A Ty na to: „To będę musiał tak religijnie pojechać: miłość Pana Boga”. Nie żałowałeś, że wyskoczyłeś z tym tekstem?


– Nie, nie wstydziłem się tego. Tu chodzi o coś innego: mam ogromny problem z opowiadaniem o wierze. Gdy czytam to, co powiedziałem, łapię się za głowę: „O matko, jak ja się wymądrzam!”. Ciężko mi potem znieść w tych wywiadach samego siebie. Opowiadam o rzeczywistości, która mnie przerasta. Bo zawsze w taki wywiad wkręca się coś, co jest na wyrost.

 

Dzwonię do Ciebie dwa dni temu: jesteś na rekolekcjach, wczoraj: na katechezach. Nie zmieniasz wizytówki na Jacek Borusiński – kaznodzieja baptystyczny?


– Nie (śmiech). Ale rzeczywiście: program związany ze wspólnotą i katechezami jest ostatnio niesamowicie intensywny i gęsty. Wczoraj byłem na katechezie adwentowej. Sami z żoną głosiliśmy już katechezy dwukrotnie…

 

W kompletnej ciemności i strachu?


– Gdy w zeszłym roku po raz pierwszy wyszedłem do ambony, myślałem: „Jakoś to będzie. Jestem przecież przyzwyczajony do wystąpień publicznych”. Ale okazało się, że to jest tak kompletnie nowa rzeczywistość, że naprawdę byłem przerażony. Nigdy się tak nie trząsłem. Przed żadną premierą, przed żadnym festiwalem w Opolu. Tam nie byłem sobą; wskakiwałem w skórę postaci, którą grałem. Tu wychodziłem jako Jacek Borusiński. Kolana się uginały, miałem dwa serca, które waliły w jakimś chorym rytmie. Nie pamiętałem nawet, co mówiłem. Pytałem później żony: „Jak było?”, a ona: „Jak na ciebie, mówiłeś bardzo krótko” (śmiech). To są mocne doświadczenia: widzisz, że działa Duch Święty, a nie ty. Ty możesz jedynie coś bełkotać, pozwolić się skompromitować, stracić twarz.

 

Co się wydarzyło przez ostatnie dwa lata? Wtedy, na Song of Songs, opowiadaliście o doświadczeniu wiary „z pewną taką nieśmiałością”. Więcej mówiliście o tym, że produkujecie mebelki z mydła czy z masła. Teraz mówisz o Bogu bez ogródek…


– Uciekaliśmy w absurd, bo baliśmy się opowiadać o Kościele na serio. Obawialiśmy się takiego nabzdyczenia, patosu. Moja żona mocno mnie punktuje. Jest jakaś normalna sytuacja domowa i ja nagle proponuję: „Pomódlmy się”; a ona patrzy na mnie i rzuca: „A co ty się taki nienaturalnie poważny robisz? Tak ci się śmiesznie cała twarz ściąga”. I tego właśnie bałem się, odpowiadając dziennikarzom na Song of Songs. Ale gdy zaczynasz zauważać, że Bóg ratuje ci życie i przychodzi w chwilach twych największych słabości, nie możesz o tym nie mówić. I powoli przestajesz się bać, czy to nabzdyczone gadanie ma sens. Kiedyś jeden z bielskich księży poprosił mnie, bym powiedział świadectwo dla gimnazjalistów.

 

Co grozi śmiercią lub trwałym kalectwem…


– Sam nie wiem, dlaczego zgodziłem się na taki samobójczy krok. Wracałem zmęczony z Warszawy, dowlokłem się na to spotkanie. Mówię i mówię, ale czuję, że idzie jak po grudzie. Widzę, że ich to kompletnie nie interesuje. To najtrudniejszy target, jaki można sobie wyobrazić. Jest kiepsko, ale cisnę ten wózek. Ksiądz, który mnie zaprosił, też nie jest w euforii. Trudno. Skończyłem, wróciłem do domu z poczuciem totalnej porażki. Położyłem się spać. Na drugi dzień odbieram telefon. Dzwoni ten ksiądz i mówi: „Słuchaj! Wydarzyło się coś niesamowitego. Przyszedł jakiś facet, zaplątał się jakoś na tę katechezę, a potem poprosił mnie o spowiedź. »Nie spowiadałem się od 15 lat« – mówił. – Bardzo dotknęło mnie świadectwo, które usłyszałem”. Dla mnie to było niesamowite doświadczenie: nawet z takiego chaosu, z czegoś tak lichego, Bóg jest w stanie wyprowadzić dobro. Pomyślałem: nie ma co się opierać…

 

Nie masz wrażenia, że to definicja Kościoła? Bóg utożsamia się z czymś tak kruchym, lichym, skażonym grzechem? Przychodzi i naprawia to, co psujemy…


– Może i tak? Spowiadałem się przez lata u księdza, z którym, delikatnie mówiąc, różniliśmy się politycznie. Nie spotykaliśmy się kompletnie w przeżywaniu rzeczywistości tego świata. Było gęsto, ostro. Siekiera wisiała w powietrzu. Ale nagle, w czasie spowiedzi, dokonywała się jakaś przemiana – następowało spotkanie. Spotykałem kapłana, który jest totalnie wyrozumiały dla grzesznika, znikało całe zacietrzewienie. To była taka dwutorowa sytuacja: prywatnie się różnimy, ale w sakramencie łaska płynie strumieniami. Ja myślę, że paradoksalnie Kościół musi jeszcze wiele zepsuć. Po to, by świat zobaczył, że nie opiera się na ludziach. By znikło to całe mdławe moralizatorstwo.

 

Nie kradnij, noś czapkę, chodź do kościoła, nie pluj?


– Tak! I takie podejście ilościowe: „Mamy pełne kościoły”. Co z tego, skoro dla wielu ludzi to jedynie martwy rytuał? Myślę, że by mogło nastąpić oczyszczenie, musi się jeszcze troszkę zawalić. Muszą wyjść na jaw potknięcia, błędy czy nawet zgorszenia.

 

Jako licealista też myślałeś, że to jedynie martwy rytuał?


– Nie. Byłem przez 12 lat ministrantem. To dało mi dużo dobrego. I dużo złego. Zyskałem na pewno relację z Panem Bogiem, siedziałem często w kościele, nasłuchałem się Słowa. To musiało wydać owoce. Opowiem ci o jednym z najpiękniejszych momentów w moim życiu. Byłem jedenasto- czy dwunastolatkiem. Prowadziliśmy z kolegami „Dzienniczki ministranta”. Wpisywaliśmy do nich punkty;  za Mszę niedzielną 1 punkt, za Mszę w tygodniu 2…

 

I bonus za pogrzeb.


– Tych bonusów było mnóstwo: majowe, Różańce, Roraty i tak dalej. Zbieraliśmy te punkty jak szaleni. Nadszedł finał. W efekcie uplasowałem się na trzecim miejscu. Wydaje się to jakieś chore, infantylne, ale ja widzę, że to był genialny czas. Bo ja nagle zauważyłem, że dzięki temu wyczynowemu bieganiu do kościoła… przestałem się bać. To była jakaś łaska. Wcześniej jako dziecko miałem sporo lęków: ciemność, samotność. Klasyka. I nagle widzę, że przestałem się bać. Mówię: „Trzeba sprawdzić Pana Boga, pójdę w nocy do ciemnej piwnicy”. I poszedłem. Zero strachu. To wydaje się dziecinną rozgrywką, ale ja zaczynałem wtedy nabierać pewności, że w Kościele, przy Panu Bogu, nic złego nie może mi się stać. Jestem chroniony. Z drugiej strony jako ministrant skonfrontowałem się z ludzką twarzą Kościoła: słabą, wykrzywioną, grzeszną. Widziałem kilka niezbyt fajnych historii. Zobaczyłem Kościół od strony firmy, instytucji „usługi dla ludności”.

 

Czy jako dziecko odprawiałeś Msze w prześcieradle zamiast w ornacie?


– Nie. Ale pamiętam, że kiedyś w Popielec założyłem w domu komżę, z szalika w kratkę zrobiłem stułę, podchodziłem do rodziców i porządnie posypywałem ich popiołem. (...)

 

Rozmawiał Marcin Jakimowicz

 

Całość: http://gosc.pl/doc/1030355.Taka-historia

 

JW/Gosc.pl