Ewa Polak-Pałkiewicz

W czasie gdy w Kościele prawie wszystko kończy się na „tak, ale”, gdy starannie omija się wszelkie dogmatyczne stwierdzenia, gdy strategia uników pozwala niemal całkowicie wyeliminować z refleksji wierzących naukę o rzeczach ostatecznych, wieczności nagrody i kary, zastąpioną przez nieustanny hymn na temat doczesności, takie głosy brzmią naprawdę wyzywająco. Mogą być odbierane jako nie tylko nazbyt kategoryczne, a nawet „niepotrzebnie jątrzące”. W końcu minęły już czasy, gdy nas straszono piekłem; teraz wszyscy idziemy „do Domu Ojca”.

Cechą najwyższej inteligencji jest wprowadzanie porządku, nadawanie celu rzeczom: rzeczy są dla innych. Człowiek jest dla Boga. Musi on tendere in Deum – dążyć do Boga. Dajmy naszym wiernym mocną duchowość, zbudowaną na podstawowych prawdach (abp. Marcel Lefebvre).

O ile koncepcja „człowieka-celu” i „człowieka-centrum” odpowiada współczesnej mentalności, nie ma ona żadnego oparcia w religii, która wszystko zwraca ku Bogu, nie ku człowiekowi. Człowiek nie jest samoistnym celem. Jest on celem wtórnym, ad aliud (tj. skierowanym ku innemu celowi), poddanym panowaniu Boga, który jest uniwersalnym celem stworzenia (Romano Amerio, Iota unum, Komorów 2003).

Gdy widzi się ich na zdjęciach z okazji święceń czy uroczystości, ma się wrażenie powrotu do czegoś odległego, zapomnianego, ale wciąż przedziwnie bliskiego. Zawsze mają równo złożone ręce, zawsze porządne sutanny, stoją w rzędach w pozycji wyprostowanej. Dlaczego księża Bractwa św. Piusa X nigdy nie pozwalają sobie na odrobinę choćby luzu? Znają łacinę i biegle się nią posługują. Cytują św. Tomasza. Najchętniej rozmawiają o tym, co zawierają stare katechizmy. Podczas kazań mówią o życiu duchowym, grzechu, sądzie, piekle, niebie i czyśćcu. Nie pochlebiają wiernym, nie częstują ich na początek kazania wylewnymi podziękowaniami, że zdecydowali się przyjść w niedzielę na mszę, i nie życzą miłego dnia. Nikt nie widział ich nigdy w cywilnym ubraniu. Jeżeli sutanna noszona w każdych okolicznościach mogłaby by być znakiem przynależności do sekty, to tak, są sektą. Przecież tyle razy się słyszy: „sekta lefebrystów”, „ci schizmatycy od Lefebvre’a”.

W zasadzie nie ma obelgi, której by im nie przyznano.

[…] zanim rzucimy kamień na cudzołożnicę, powinniśmy prześwietlić własne sumienie – apelował w czasie ostatniej wojny do amerykańskich katolików abp Fulton J. Sheen. – Jaki jest pożytek ze świata, który pragnie obalić Hitlera lub Stalina, jeśli zachowuje on jednocześnie ducha będącego dla nich pożywką? Aby móc sprawiedliwie sprzeciwiać się narodowi będącemu wrogiem Boga, musimy wierzyć w Boga; nie możemy miażdżyć bożków tego narodu, zachowując jednocześnie nasze własne bożki (Whence Come Wars, 1940). Słowa te wyjątkowo dobrze opisują dzisiejszą sytuację zawieszenia konfliktu między Kościołem a światem, którego błędy próbuje się w Kościele usprawiedliwiać, a często wchłania się je bez ograniczeń.

Jednym z tych błędów było potępienie francuskiego arcybiskupa Marcela Lefebvre’a i czterech konsekrowanych przez niego biskupów (słynna ekskomunika Jana Pawła II z 1988 roku) i gromy, które sypały się przez ponad 40 lat na głowę jego oraz kapłanów z założonego przez niego Bractwa św. Piusa X. Zwłaszcza dziś, po ogłoszeniu przez Franciszka posynodalnej adhortacji Amoris laetitia, która odsłania ponurą prawdę, że Kościół „odnowiony” przez ostatni sobór rozstaje się dziś z doktryną nie tylko w kwestiach teologicznych, lecz także moralnych, błąd ten jest szczególnie widoczny.

Tym, co zawsze uderza w sposobie wypowiadania się księży bractwa, jest bez wątpienia ton swobodnej pewności. A nawet kategoryczności stwierdzeń. Bez cienia jednak akademickiej powagi, posępności czy nawet jakiejś lekko złośliwej satysfakcji (o co się ich często posądza), z powodu morza ignorancji na temat prawd wiary, jakie rozlewa się dziś wśród ludzi ochrzczonych. W czasie gdy w Kościele prawie wszystko kończy się na „tak, ale”, gdy starannie omija się wszelkie dogmatyczne stwierdzenia, gdy strategia uników pozwala niemal całkowicie wyeliminować z refleksji wierzących naukę o rzeczach ostatecznych, wieczności nagrody i kary, zastąpioną przez nieustanny hymn na temat doczesności, takie głosy brzmią naprawdę wyzywająco. Mogą być odbierane jako nie tylko nazbyt kategoryczne, a nawet „niepotrzebnie jątrzące”. W końcu minęły już czasy, gdy nas straszono piekłem; teraz wszyscy idziemy „do Domu Ojca”. Tak bardzo odzwyczailiśmy się w Kościele od pozbawionych intelektualnego wahania twierdzeń, w których przebija niezrozumiała dla wielu pewność, że grzech człowieka jest czymś tak niewyobrażalnie obrażającym Boga, że aby zadośćuczynić sprawiedliwości Bożej, musiał ponieść mękę Syn Boży!

Nasi Pasterze traktują nas trochę jak dzieci specjalnej troski, którym należą się miłe, pogodne opowiadania o miłosiernym, wręcz dobrotliwym Ojcu i sentymentalnym, współczującym Synu. I o tym, że miłość do człowieka, wielorako okazywane współczucie – a więc także akceptowanie „różnorodności” – jest właściwym kluczem do nieba. Ich łagodne utyskiwania o tym, że „wiernych dotknął kryzys wiary” w niczym nie mogą zmącić coraz bardziej obojętnie traktowanego przekonania, że cokolwiek by się w naszym życiu nie działo, jak głęboko byśmy nie pobłądzili, i tak wszyscy spotkamy się „na niebieskich pastwiskach”, bo „Bóg jest Miłością”.

Nawet Benedykt XVI w encyklice Spe salvi sugeruje, że „Chrystus nie zniszczył grzechu swoją odkupieńczą śmiercią, ponieważ grzech nie stanowi przeszkody dla miłości Boga. On nam po prostu objawił, że ten grzech nie jest przeszkodą. Nadzieja nie jest niczym innym, jak przypomnieniem tej „prawdy” […] Dlatego też kryterium odróżniającym „zbawionego od potępionego” jest samo „pragnienie prawdy” i „otwarcie na miłość””, jak pisał ks. Patrick de La Roche FSSPX w komentarzu do encykliki, opublikowanym w 2008 roku. Według wszystkich posoborowych papieży liczą się bowiem tak naprawdę intencje, nie uczynki.

Człowiek jest dla Boga
Według krytyków Bractwa św. Piusa X prawdziwym jego problemem w Kościele jest fakt, że nie jest ono w stanie bezkrytycznie podejść do tez zawartych w dokumentach ostatniego Soboru. Tez, które, jak nietrudno zauważyć, potwierdzają przyjęcie przez ojców soborowych modernistycznej teologii, negującej filozofię i teologię, która jest podstawą nauczania wszystkich przedsoborowych papieży. Ci, którzy stoją na gruncie tradycyjnego Magisterium i nie zamierzają udawać, że da się ono pogodzić z tezami soboru, nie mogą, zdaniem większości biskupów, także polskich, znaleźć się we wspólnocie Kościoła. Ten pogląd najprawdopodobniej zostanie niedługo odesłany do lamusa, nie wiadomo jednak, czy z powodu jego nielogiczności, czy raczej przeświadczenia, że praktykowany obecnie ekumenizm pozwala na „różne ekstremizmy”.

W 1959 roku ukazało się w „Ateneum Kapłańskim” omówienie Opowiadania o Antychryście Włodzimierza Sołowiowa i zarazem komentarza do tej książki autorstwa Antanasa Maceiny. Pierwszym krokiem do zniszczenia samej idei Boga w sercach i umysłach ludzkich jest, jak pisze Jan Sośnicki, autor omówienia,stworzenie świątyni dla wszystkich kultów i wszystkich religii łącznie. Jak wiadomo, religie i kulty […] przeczą sobie wzajemnie. Ten, kto uznaje wszystkie, właściwie nie uznaje żadnego. Takie stanowisko wobec religii, wobec prawdy religijnej, dowodzi tylko głębokiej obojętności wobec Boga. Uznając wszystkie sprzeczne „prawdy” nie uznaje się żadnej. Zaciera to w człowieku jasne pojęcie idei Boga. Zaciera kontakt osobisty z Bogiem. Przygotowuje w duszy głęboką obojętność wobec Boga. Obniżając cześć religijną w ogóle, niszcząc osobistą relację człowieka z Bogiem, stwarza się uczucie „czczości i nudy”. Masowa forma w ten sposób zrodzonej apostazji nie jest wrogością wobec Boga, nie jest walką z Bogiem, nie jest „anty-teizmem”, ale jest całkowitym zapomnieniem o Bogu, zapoznaniem Boga (tekst Jana Sośnickiego opublikował w 2001 roku miesięcznik „Zawsze Wierni”).

Arcybiskup Marcel Lefebvre miał wyjątkowe wyczucie postępu tego zjawiska – w Kościele i w całej kulturze. Gdy analizował w jednym ze swoich Listów do zagubionych katolików różnice między tzw. nową mszą a mszą trydencką, pokazywał, w jaki sposób w nowej liturgii mszalnej umieszczono te same elementy, które do nabożeństw protestanckich wprowadził Luter, dbając starannie o zachowanie pozorów, że wszystko zostało po staremu. Czy wam to czegoś nie przypomina? Lutrowi zależało także na stworzeniu nowych hymnów, mających zastąpić „wszystkie te papistyczne mamrotania”. Reforma zawsze przyjmuje postać rewolucji kulturalnej (M. Lefebvre, Ofiara czy pamiątka?, „Zawsze Wierni”, listopad–grudzień 2003).

Założyciel Bractwa św. Piusa X nie umiał w Kościele milczeć. Jego przeciwnicy uważali to nie tylko za wyjątkową nieroztropność, ale za rzecz gorszącą, przejaw absolutnie karygodnego nieposłuszeństwa. Nie mógł milczeć, ponieważ był człowiekiem, który w kwestii tego, kim jest Bóg, zachował niezmąconą pewność – „odkąd przyszedł do używania rozumu”, jak się kiedyś mówiło.

Od św. Tomasza arcybiskup Lefebvre przejął zasadę i podstawę: człowiek jest a Deo, ad Deum: od Boga i dla Boga. Człowiek musiał więc wrócić do zasady, która była też jego celem, bo został ukierunkowany nie przez porządek statyczny, ale dynamiczny, bo każdy porządek ma cel – pisał w poświęconej mu książce biograficznej jeden z konsekrowanych przez niego biskupów, Francuz Bernard Tissier de Mallerais (cytując wykład arcybiskupa na temat duchowości, wygłoszony we Fryburgu w 1970 roku):

Cechą najwyższej inteligencji jest wprowadzanie porządku, nadawanie celu rzeczom: rzeczy są dla innych. Człowiek jest dla Boga. Musi on tendere in Deum – dążyć do Boga.. Dajmy naszym wiernym mocną duchowość, zbudowaną na podstawowych prawdach.

Dlatego soborowa doktryna Gaudium et spes wydawała mu się tak monstrualna – uzupełniał bp Tissier de Mallerais. Uznawała bowiem w człowieku, a nie w Bogu, centrum i szczyt wszystkiego na ziemi […], zasadę i cel wszystkich instytucji […]. Wręcz przeciwnie – głosił arcybiskup Lefebvre – szerząc zasadę celowości [w Bogu]miłość staje się motorem wszelkiej aktywności. Stąd bierze się fundamentalny błąd liberalizmu, zarówno w duchowości, jak w porządku publicznym: zmierza on do lekceważenia celu ludzkiej wolności ze szkodą dla praw Bożych i dla panowania miłości Bożej – podsumowywał francuski autor*.

Wierzyć w Boga – ten imperatyw staje się powoli czymś nieistotnym w samym Kościele. A w każdym razie na pewno czymś bardzo abstrakcyjnym. Nie wiadomo bowiem, czy chodzi tu o Boga-człowieka, czy o człowieka-boga.

Wiara, msza św. trydencka, kapłaństwo – te trzy sprawy były główną osią dzieła. Marcela Lefebvre’a. Propagandowy schemat, który panował w mediach katolickich i świeckich przez blisko czterdzieści lat, narzucał obraz arcybiskupa jako człowieka nieprzejednanego, pełnego prywatnych fobii i niezdrowych ambicji, niemal osobistego wroga Pawła VI i Jana Pawła II. A nade wszystko sprawcy rozłamu w Kościele. Nikt jednak w sprawie założenia Bractwa św. Piusa X nie wypowiadał się na żadnym forum katolickim jasno.

Zaczynał w Gabonie w 1932 roku, jako kapłan i zakonnik ze Zgromadzenia Ducha Świętego. Kierował założonym przez siebie wyższym seminarium w Libreville. Był wikariuszem apostolskim i pierwszym arcybiskupem Dakaru, wreszcie mianowanym przez Piusa XII delegatem apostolskim na całą Afrykę francuskojęzyczną. Po trzydziestu latach pobytu w Afryce misjonarz Marcel Lefebvre zostawił tam kwitnącą cywilizację chrześcijańską. Rozmach, z jakim przewodził misjom Kościoła, oraz liczba nawróconych animistów każą myśleć o złotym wieku chrześcijaństwa w Czarnej Afryce. Zyskał wtedy wielkie poparcie i życzliwość Piusa XII dla misji, był inspiratorem jego encykliki Fidei Donum.

Jestem biskupem, więc będę mówić!

Niektórzy publicyści, próbując scharakteryzować arcybiskupa, twierdzili, że po Soborze przyjął rolę nieformalnego przywódcy „ruchu tradycjonalistycznego”. Teza ta sugeruje, że był człowiekiem o niezaspokojonych ambicjach politycznych. Nic bardziej mylnego. Po soborze abp Lefebvre miał zamiar usunąć w cień i przetrwać w szwajcarskim klasztorze okres gwałtownego burzenia dawnego porządku doktrynalnego i dyscyplinarnego, zajmując się pracą na rzecz Kongregacji Rozkrzewiania Wiary. (Dzięki polityce prymasa Stefana Wyszyńskiego, wprowadzającego zalecenia soboru stopniowo i nie bez oporów, burzy tej doświadczyliśmy w Polsce w mniejszym stopniu).

W 1968 roku tylko dwóch seminarzystów we Francuskim Seminarium w Rzymie – tym, które arcybiskup ukończył w roku 1927 – nosiło sutanny. W maju tego roku klerycy wywiesili z okien czerwoną flagę, by poprzeć zrewoltowane tłumy we Francji. Odpowiadając na usilne prośby kilkunastu kleryków z Francji i Niemiec, przerażonych rozmiarami zniszczeń w Kościele, pozbawionych duchowej opieki i szansy na formację we własnych seminariach (z dnia na dzień zlikwidowano tam wszelkie wymogi dyscypliny, pozwalając np. seminarzystom wychodzić na całą noc; w seminariach „odnowionych duchem Soboru” żądano od nich wymyślania co tydzień nowej liturgii), po wielu miesiącach wahań, nie czując się już w pełni sił fizycznych – miał 64 lata – zdecydował się powołać do życia międzynarodowe seminarium duchowne i Bractwo Kapłańskie. Celem miała być formacja kapłanów wolna od nowinek soborowej teologii, zdecydowana stawić czoła rewolucji liturgicznej. Patronem bractwa został ostatni kanonizowany przed soborem papież, św. Pius X. Był rok 1969. Swoje istnienie bractwo zainaugurowało pielgrzymką do Kaplicy Matki Bożej Strażniczki Wiary (Gardieniere de la Foi) we Fryburgu. W centrum jego życia duchowego znalazła się msza św. trydencka.

Statuty bractwa zatwierdzone w 1970 roku przez biskupa Lozanny, Genewy i Fryburga, François Charrière, uzyskały akceptację Stolicy Apostolskiej. Kardynał Wright z Kongregacji ds. Duchowieństwa wdecretum laudo wypowiadał się o nich z wielkim uznaniem.

Arcybiskup Lefebvre opracowanie strategii ratunkowej dla seminarzystów i młodych księży uznał za swój biskupi obowiązek. Uważał siebie nie tyle za jedynego sprawiedliwego pośród szalejącej burzy moralnego i doktrynalnego zamętu, lecz jedynie za echo – głos Kościoła wszystkich poprzednich soborów i nauczania papieży...

Czytaj dalej na łamach stron Frondy LUX

Tekst pochodzi z kwartalnika „Fronda Lux”, nr 79.