Pytanie: 

Jesteśmy młodym małżeństwem. Rozmawiamy z mężem na temat pewnych aspektów katolickiej etyki seksualnej. Ogólnie oboje w pełni ją akceptujemy, natomiast mój mąż nie potrafi zrozumieć tego, dlaczego seks oralny czy analny (pojmowane nie jako początkowe pieszczoty, lecz celowe zakończenie aktu poza narządem rodnym małżonki) miałby być grzechem. On uważa, że jeżeli małżonków łączy prawdziwa miłość, to pięknie jest, gdy nie stawiamy żadnych granic co do sposobu przeżywania stosunku, oczywiście z zastrzeżeniem, że żadnego z małżonków do niczego się nie zmusza. Zwłaszcza wówczas, kiedy podczas tej samej nocy miłosnej nasienie już zostało złożone w ciele żony, dlaczego czymś grzesznym — pyta mój mąż — miałby być następny stosunek, który się kończy wytryskiem poza narządem rodnym? W takim przypadku odpada przecież argument o antykoncepcyjności. Osobiście nie mam wątpliwości (bo tak po prostu czuję), że jest to poważne naruszenie świętości i godności aktu małżeńskiego. Jak to wytłumaczyć mężowi?

Jacek Salij OP:

Myślę, że przy rozwiązywaniu tego i podobnych problemów związanych ze współżyciem małżeńskim, na pewno nie zaszkodzi minimum teoretycznej wiedzy na temat przyjemności. Szczególnie ważne wydaje się tu rozróżnienie dwóch rodzajów przyjemności mających zupełnie inny sens, a tak od siebie różnych, że po łacinie (a więc w języku źródłowym naszej kultury) nazywano je dwoma innymi wyrazami.

Pierwszy rodzaj przyjemności, po łacinie delectatio, to odczuwanie zadowolenia, satysfakcji, rozkoszy towarzyszące naszej drodze do takiego celu, do którego inaczej być może nie chciałoby się nam dążyć.

Zobaczmy to na konkretnym przykładzie. Celem jedzenia jest dostarczenie organizmowi energii i budulca, ale jak ważne jest to, żeby jedzenie nam smakowało, mogliby nam powiedzieć chorzy na anoreksję. Z kolei celem uczenia się jest zdobywanie wiedzy i różnych umiejętności, ale największe szanse na osiągnięcie tego celu mają ci, którym uczenie się sprawia przyjemność.

Natomiast celem spotkań seksualnych jest poczęcie dziecka i budowanie mocnej i nierozerwalnej jedności małżonków, mimo wielu wad i ułomności ich obojga. Myślę, że chyba lepiej nawet sobie nie wyobrażać, co by się stało z naszym gatunkiem, gdyby spotkania te nie dawały małżonkom przyjemności. Jak widzimy, trudno wątpić, że wielkim darem Bożym jest nasza zdolność do odczuwania rozkoszy jedzenia, seksu oraz innych przyjemności, które zachęcają nas do tego, żebyśmy dążyli do różnych ważnych celów.

Jednak większym jeszcze darem Bożym jest zdolność do odczuwania drugiego rodzaju przyjemności określanej po łacinie wyrazem fruitio. Polega ona na radości, odpoczynku, doświadczaniu wspólnoty z bliskimi sobie osobami — w celu już osiągniętym albo przynajmniej antycypowanym.

Zobaczmy to najpierw na przykładzie negatywnym. Ktoś mi opowiadał o wycieczce grupy studentów w czasach, kiedy wiele rzeczy było u nas na kartki. Jeden z nich kilka razy skręcał w las i nie byłoby w tym nic podejrzanego, gdyby nie to, że wracając do grupy, zawsze pachniał czekoladą. Ukrywał się w lesie, żeby po kryjomu zjeść następny kawałek. Żeby jak najwięcej przyjemności z jedzenia czekolady zagarnąć dla siebie, zrezygnował nawet z radości, którą by mu dało podzielenie się nią z kolegami. Myślę, że nie trzeba tłumaczyć, dlaczego czymś niedobrym jest egoistyczne dążenie do zwiększenia przyjemności w taki sposób, że człowiek zamyka się nawet na własną przyjemność wyższego rzędu.

Jedzenie smakuje nie tylko dlatego, że jest smaczne. Smaczne jedzenie smakuje jeszcze bardziej, kiedy spożywamy je wspólnie, ciesząc się sobą wzajemnie lub świętując wielką lub małą uroczystość. To właśnie dlatego w wielu rodzinach wspólny obiad jest niezwykle ważną częścią świętowania niedzieli. Podobnie barszcz z uszkami podczas wieczerzy wigilijnej smakuje tak jak w żaden inny dzień roku. I jest coś naprawdę sympatycznego w tym, że w tłusty czwartek ustawiają się w naszych miastach tak długie kolejki po pączki.

Słowem, jedzenie dostarcza nam, a w każdym razie może dostarczać, mnóstwo innych przyjemności, nie tylko kulinarnych. Przyjemności kulinarne są ważne i powinno się zabiegać o to, żeby jedzenie było smaczne, ale spożywanie pokarmów stałoby się czymś koszmarnie nieludzkim, gdybyśmy zabiegali wyłącznie o zaspokojenie naszych kubków smakowych.

Odnieśmy to do przyjemności łoża. Podobnie jak dbamy o to, żeby jedzenie było smaczne, również każdy z małżonków powinien dokładać starań, ażeby ich spotkanie intymne było dla nich obojga naprawdę przyjemne i satysfakcjonujące. Zarazem coś fatalnego dzieje się z miłością małżeńską, jeżeli któreś z małżonków albo jeżeli nawet oboje nastawiają się podczas spotkania intymnego przede wszystkim na zaspokojenie swojej potrzeby seksualnej.

Zauważył to już Michel Montaigne, który, jak wiadomo, raczej mało liczył się z moralną nauką Kościoła, do tego stopnia, że usprawiedliwiał nawet tak niewątpliwy grzech, którym jest korzystanie z usług prostytutek. Otóż przestrzegał on, że fatalnie błądzi taki mąż, który podczas współżycia małżeńskiego egoistycznie nastawia się na to, ażeby zaznać możliwie najwięcej i coraz bardziej wyrafinowanych przyjemności:

Chcę pouczyć o tym mężów, jeśli są jeszcze jacy nazbyt zajadli w łożnicy małżeńskiej: mianowicie że nawet rozkosze zażywane w obcowaniu z żonami są potępione, jeśli nie zachowywać w tym umiarkowania; tak samo można tu zgrzeszyć wyuzdaniem i swawolą jak w zbliżeniu nieprawym. Te bezwstydne pieszczoty, do których popychają nas w tych igrach pierwsze upały miłosne, nie tylko są nieprzystojne, ale i szkodliwe w stosunku do własnych żon. Niech się uczą bezwstydu bodaj z innej dłoni: na naszą potrzebę zawsze będą dosyć ku temu pochopne. A posługiwałem się w tym zawżdy jeno naturalnym i prostym obyczajem. Małżeństwo jest to święty i bogobojny związek: oto dlaczego rozkosz w nim czerpana powinna być powściągliwa, stateczna i zaprawna szczyptą surowości; powinna to być rozkosz poniekąd roztropna i sumienna 1.

Przekładając powyższą intuicję na język, którym mówimy w tym liście, powiedziałbym tak: niezwykła intensywność przyjemności seksualnej jest dla małżonków zachętą do wejścia w sytuację, z której może począć się dziecko, i do zaakceptowania trudu, którego później będzie wymagało przyjęcie go i wychowanie, jeżeli zostanie ono poczęte. Właśnie dlatego spotkań seksualnych nie powinno się egoistycznie marnować na wymyślanie coraz to bardziej wyszukanych przyjemności.

Owszem, dawanie i przyjmowanie przyjemności jest w seksualnym spotkaniu małżonków czymś ogromnie ważnym. Zarazem celem jednego i drugiego powinno być potwierdzenie i pogłębianie wzajemnej miłości. Dzieciom bowiem, które małżonkowie już mają, a również dziecku, które może się począć w wyniku tego spotkania, potrzebny jest nie tylko kochający tata i kochająca mama. Dziecko potrzebuje rodziców, którzy również wzajemnie się kochają.

To dlatego czymś moralnie nagannym jest nie tylko ubezpłodnianie stosunku małżeńskiego, ale również instrumentalizowanie współmałżonka, zapominanie o tym, że nie jest on przedmiotem do dostarczania przyjemności, ale żywą ludzką osobą, i to osobą ukochaną, kimś dla ciebie naprawdę jedynym spośród wszystkich ludzi na świecie.

Zdarza się niekiedy, że mąż przychodzi do księdza ze swoją żoną, żeby się poskarżyć, że ona unika go również w okresie niepłodnym. Żona mu na to: „Nie unikałabym ciebie, gdybyś ty chciał się naprawdę ze mną kochać, ale tobie chodzi przede wszystkim o to, żeby zaspokoić swoją seksualną potrzebę”.

Sądzę, że ten konflikt zniknie poniekąd automatycznie z chwilą, kiedy mąż jako tako zrozumie, o co chodzi jego żonie. Chodzi jej o prawdę stosunku małżeńskiego, który powinien przecież wyrażać ich całkowite oddanie się sobie wzajemne. Jej chodzi o to, żeby w zbliżeniu małżeńskim doświadczać nie tylko delectatio, ale również fruitio — że jest nam ze sobą po prostu dobrze, że potrafimy stworzyć naszym dzieciom przestrzeń prawdziwie ludzkiej miłości, bo ja dla ciebie, a ty dla mnie jesteśmy kimś najukochańszym.

Księdzem jestem już prawie czterdzieści lat, ale dopiero w ostatnich latach zaczęli przychodzić do mnie małżonkowie z problemami, z którymi się przedtem nie spotykałem. Stroną skarżącą się jest tym razem przeważnie żona: „Mój mąż żąda ode mnie w łóżku takich rzeczy, które odczuwam jako zwyczajne wyuzdanie. Nie wiem, gdzie się on tego wszystkiego nauczył. Wierzę mu, że nie chodzi do burdelu. Naczytał się pewnie tego w jakichś książkach, bo zrobił się z niego taki inżynier od seksu, co to się zna na różnych technikach i jeszcze ma mi za złe, że nie jestem mu za to wdzięczna, kiedy chciałby je na mnie wypróbowywać”.

Rzecz jasna, ksiądz nie jest specjalistą od seksuologii. Podczas takich rozmów — bardzo dla mnie trudnych — staram się powiedzieć mężowi, że nie powinien przymuszać żony do zachowań, przeciwko którym jej serce protestuje. Jest coś naprawdę niepokojącego w propozycjach, w których żona dostrzega raczej chęć wypróbowania czegoś na niej niż okazania jej miłości.

Z kolei żonie podpowiadam wtedy, że nie powinna lękać się przyjemności seksualnej i że wolno jej (a może nawet powinna, do tego nie wolno mi się wtrącać) spełnić te oczekiwania męża, które nie uwłaczają jej godności.

Szczegółowe jednak reguły zachowań w łożu małżeńskim powinni sobie wypracować sami małżonkowie. Byleby okazywanie sobie wzajemnie szacunku i miłości było naczelnym prawem ich małżeńskiego współżycia, i byleby nie stosowali technik antykoncepcyjnych.

1 Michel Montaigne, Próby, (I,30), przeł. Tadeusz Boy–Żeleński, t. 1, Warszawa 1957, s. 297.

Jacek Salij OP

Tekst ukazał się w miesięczniku "W Drodze"/2005 r. 

www.miesiecznik.wdrodze.pl