Pierwszą, najszybciej przychodzącą uciechę, strzelającą w górę niczym ogień rozniecany z kory ruskiej brzozy, oferują obecne, ba, tłoczące się na kartkach „Demokratora” kalambury. Ta prastara sztuka osiągania efektu komicznego znikła z naszego świata razem z Franciszkiem Fiszerem, odeszła ze Starszymi Panami, w nieco bardziej ludowej wersji – odjechała saniami wraz z obecnym przy nich pradziadkiem oraz panią, co piła w kółku. W ostatnich latach raz czy drugi sięgnęli po ten trick debiutanci literaccy lub polityczni, głównie chyba w obawie przed pozwem o naruszenie dóbr osób publicznych – wyniki były jednak opłakane: mechaniczne przestawianie sylab szło o lepsze z topornością i w efekcie szczytowym osiągnięciem polskiej mowy ezopowej epoki Tuska stał się nieszczęsny „Komoruski”.
Tymczasem grę półsłówek, niczym serso, uprawia się ostro zakończonym kijkiem, nie maczugą. Autor „Demokratora” wie o tym doskonale – i jeśli, czego mu życzę, jego dzieło obrośnie kiedyś, na podobieństwo Pratchettowego dorobku, pąklami zestawianych przez interpretatorów powieści kalendariów, herbarzy i atlasów, najbardziej ostrzę sobie zęby na „indeks nazw geograficznych” pojawiających się w „Demokratorze”, na zestawienie wszystkich Mórz Marnych i Rajkonurów, pustyni Kirył-Krum i Pałasemityńsków, Kaparelii i Kicajów. Stworzyć od niechcenia, jednym skrętem pióra, osobną a spójną „geografię mityczną”, odwołującą się czytelnie do słowiańskiej śpiewności i sowieckiej pokraczności – tak, to się udało, messer.
Radość, skoczną jak ognisko z sosnowych gałęzi, oferuje żywość i gęstość fabuły. Jedni recenzenci biegną przy tym górą, inni doliną: jedni zwracają uwagę na wielość zwrotów akcji i motywów, rodem z powieści łotrzykowskiej, drudzy tropią wielość nawiązań, parafraz i cytatów. Tym pierwszym trzeba mocnych łap, by nadążyć za pociągiem klasy TGV, śmignąć na stację kosmiczną, przerzucać się między tajgą, pustynią i puszczą, drobić na palcach w sekretnych kremlowych przejściach. Winszuję im – sam jednak, posokowiec literatury, ufając bardziej swojemu nosowi niż kondycji fizycznej, tropię raczej te drugie. Zabawa to przednia, nawet, jeśli pierwsze skojarzenie odebrał nam już anonimowy autor okładkowego blurbu, pisząc o nawiązaniach do Kira Bułyczowa. Toteż o Bułyczowie piszą na wyprzódki i inni recenzenci, piszą wszyscy o Orwellu i groteskach Lema, jedni przywołują przewrotność Bułhakowa, inni wizjonerską przenikliwość Zajdla – a skoro rzecz jest o wędrówce wśród przeciwności, nie może też zabraknąć ani Tolkiena, ani „Czarnoksiężnika z krainy Oz”.
Dorzucam i ja, zanim mnie ktoś nie ubiegnie, dwa-trzy inne, rosyjskie tropy: późnych braci Strugackich, tych rozpaczliwie mrocznych i mniej znanych w Polsce, ot, choćby z powieści „Ślimak na zboczu”, nieodżałowanego Wasilija Aksionowa i jego „Wyspę Krym”, alternatywną wizję Rosji raczej Złotych Tarasów niż złotych kopuł, wreszcie przegapioną nie wiedzieć czemu powieść Tatiany Tołstoj „Kyś” - książkę podobnie jak „Demokrator” niezmiernie śmieszną, a zarazem ściskającą serce. Dorzucam je, choć z upływem lat coraz częściej trapi mnie wątpliwość, czy tego rodzaju gry między pisarzem a czytelnikiem - ja zaszyfruję nawiązanie, a ty je zdeszyfrujesz – nie przypominają dziecięcego poszukiwania kamieni szlachetnych w sprokurowanej przez producenta zabawek glinianej pecynie naszpikowanej szkiełkami, czy, skądinąd ogromnie angażujących, charcich pościgów za mechanicznym lisem.
Dlatego najbardziej ciekawi mnie trzecia, najgłębszy moim zdaniem warstwa tej powieści: żar, dialektycznie wiśniowy i biały, z jakim autor usiłuje dociec prawdy o „wiecznej Rosji”. Bo rzecz jest o Rosji – i niepotrzebne są, jak się wydaje, perskie mrugnięcia kolejnych recenzentów, usiłujących naśladować śpiewną prozodię oryginału i dawać do zrozumienia, że to opowieść o kraju niedalekim, choć i odległym jakby, rozległym, ale i zachowującym swój obyczaj… Nie te czasy, panowie, wydawca książki ani minister Zdrojewski nie muszą obawiać się gniewnego démarche drugiego sekretarza ambasady – choć że książka przeczytana została w ambasadzie z uwagą, nie wątpię.
Rzecz nie jest bowiem o Rosji putinowskiej, choćby i w jej najczarniejszych rysach: rzecz jest o Rosji „wiecznej” i fantazmatycznej zarazem, i w „Demokratorze” zagościły wszystkie bodaj elementy „stereotypu Rosji” – kto powie, że nieprawdziwe? Znalazło się miejsce na sentymentalizm i okrucieństwo, słodycz kobiet i brutalność mężczyzn, „liudiej u nas mnogo” i napliewat’, na jazgotliwe baby i upodobanie do gorzałki, na pokorę zeków i dumę matrosów, na srebrzystą lirykę i triochstiepiennyj mat, i ukrywane pod płótnem parad wielkie cierpienie. Czasem udaje się to wszystko sprowadzić, w ostatecznej redukcji, do kilku kadrów, jak u Eisensteina – zapłakana kobieca twarz o jasnych oczach, głowy okryte chustkami, apaszowska koszulka i mosiężne guziki munduru, oksydowana kolba i stłuczona flaszka – i wtedy, w zależności od zasobów talentu, ambicji i farby, powstaje albo żrąca karykatura, albo fresk „Wieczna Rosja”.
Nie wiem, czy naprawdę istnieje „wieczna Rosja”, czy może idzie po prostu o nocne koszmary Polaków, trapiące ich nieprzerwanie od trzech wieków na wiązce słomy, pod wojskowym płaszczem i na termoelastycznym materacu, w pachnących świeżą farbą sypialniach osiedla Wilanów. Nawet, jeśli tylko o koszmary – autor zdołał zestawić je wszystkie, tworząc imponujący „wschodni sennik współczesny”. Tak, w „Demokratorze” pobrzmiewają echa „Drogi do Rosji”, a szczególnie fraz o Petersburgu ("Napis: >Tu stroje damskie< - dalej: >Nuty<; Tam robią: >Dzieciom zabawki< - tam: >Knuty<".).
Nie piszę tego jednak, by narzucać autorowi na ramiona Mickiewiczowski, Tołstojowski czy Sołżenicynowski płaszcz; wątpię zresztą, by tego chciał. Chcę raczej zwrócić uwagę na tę iskrę żaru, która w „Demokratorze”, choć czasem schowana pod potrójnymi saltami fabuły czy kaskadami kalamburów, niepokoi i nie pozwala o sobie zapomnieć: na uzupełnienie naszego „sennika wschodniego” o nieznany w Polsce dotąd, a przynajmniej rzadki lęk przed wyposażeniem despocji, której nie brakuje samowoli ani przebiegłości w nowe, bezkonkurencyjne technologie. I nie, nie idzie mi o czołgi nowej generacji czy rakiety dalekiego zasięgu napędzane silnikami wodorowymi, choć i z nimi świat będzie mieć jeszcze mnóstwo uciechy: raczej o połączone w jedno technologie komunikacyjne i „polittechnologie”.
Te pierwsze traktowane są przy tym umownie i bajkowo, bez mozolnych prób skonstruowania naukowego podglebia, jakie gotowi byliby podjąć pisarze s-f, którym zanadto ciąży wykształcenie politechniczne. Na kartach „Demokratora” z wynalazkami czysto „inżynieryjnymi”, jak śmigające szajdoloty, samobieżne automaty czy koszmarne machiny żerujące gdzieś w interiorze sąsiadują nowe technologie komunikacyjne: w świecie tabletów i skanowania tęczówek wszyscy zarazem pozostają pod nadzorem i chłoną strawę ze współczesnych gigantofonów.
To też dobrze nam znane, można by nieledwie rzec, że „oswojone” lęki, choć pachną nie pleśnią, krwią i dziegciem, jak nasze lęki wschodnie, lecz rozgrzanym metalem i plastikiem, które zdarza nam się czuć czasem, w upalne dni, kiedy siedzimy pochyleni zbyt nisko nad naszym laptopem. Piotr Gociek odważył się zszyć swoją okrutną i wciągającą baśń z dwóch najzupełniej odmiennych materii: z obaw przed brutalnym Wschodem i obaw przed niedaleką przyszłością, kiedy za sprawą rewolucji technologicznej przeminie postać naszego świata. To wielkie wyzwanie, niczym zszywanie w jedno azbestu i mgły: nie wątpię, że podejmą je inni, czynią to zresztą w samej Rosji, jak choćby Wiktor Pieliewin. „Demokrator” pozwala nam bodaj w części wyobrazić sobie to, co zawsze najtrudniejsze: rodzącą się na naszych oczach nową postać despocji, Matrix pisany cyrylicą. Do tej prawdy zbliżył się Krzysztof Feusette na marginesie jednego ze swoich szkiców w „Uważam Rze”, zadając pytanie, jak mogłyby wyglądać na kartach „Roku 1984” programy rozrywkowe i telewizje śniadaniowe, gdyby biedny Eric Blair nie walczył z czasem i z gruźlicą, i miał czas na bardziej dygresyjne opisanie świata Winstona Smitha. Przed kilku laty dotknął tej prawdy walczący dziś w zupełnie innych barwach autor „Innych światów”, Cezary Michalski. Dziś nazywa ją Piotr Gociek.
To, że pisarze tak różnych autoramentów tak wspólne mają intuicje, daje do myślenia. Pytanie – zastanawiające, że tak wiele recenzji „Demokratora” kończy się, dość nietypowo jak na ten gatunek, wezwaniem do działania – co będziemy w stanie z tą refleksją zrobić.
P. Gociek. Demokrator, Warszawa 2012
Wojciech Stanisławski
dr Wojciech Stanisławski (1968) jest historykiem, mieszka z żoną i dwojgiem dzieci na Bielanach i redaguje dodatek „Plus-Minus” do „Rzeczpospolitej”. Jeździ po / czyta o dotkniętych komunizmem i postkomunizmem krajach, od Białorusi po Serbię. Lubi sielanki.