Żyjemy w czasach, w których rodzice nie mają już praktycznie żadnej władzy nad swoimi pociechami a ich kompetencje zostały niemalże sprowadzone do tych, jakie miał pracownik PGR odpowiedzialny za trzodę – mają dbać o ich zdrowie, zapewnić dach nad głową, wikt i opierunek, oraz ślepo wykonywać polecenia i nakazy. A wszystko to pod ścisłym nadzorem armii urzędników, której przedstawiciele mogą w każdej chwili zakwestionować te ograniczone do minimum kompetencje i skierować dzieci do placówki wychowawczej. Mówiąc wprost – dzieci w Polsce zostały znacjonalizowane, uznano je za dobro wspólne i jako takie zostały one przekazane pod państwowy zarząd i, niejako przy okazji, pozbawiono podmiotowości. Przykre to, ale prawdziwe, w tzw. „Wolnej Polsce”, dwadzieścia cztery lata po „upadku komuny” zadziałał ten sam mechanizm co w latach powojennych, ustawodawcy i urzędnicy kierując się tymi samymi motywami co komuniści upaństwawiający przemysł i przeprowadzający reformę rolną – stwierdzono, że owo wspólne dobro nie może podlegać „prywatnemu zarządowi”.

Przykłady? Proszę bardzo, by daleko nie szukać wszystkie dotyczą decyzji podjętych przez urzędników i sądy w tym roku.

W kwietniu czwórkę dzieci, chłopców z których najstarszy miał cztery lata, a najmłodszy przyszedł na świat podczas ostatnich świąt wielkanocnych, odebrano matce w Poznaniu. Powód: trudna sytuacja materialna. „Decyzja o odebraniu chłopców była bardzo trudna, ale musieliśmy to zrobić, nie było innego wyjścia. Zawsze w takich sytuacjach kierujemy się dobrem dziecka” - powiedziała dziennikarzowi portalu „Onet.pl” Lidia Leońska, rzeczniczka Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie. W ramach tego „kierowania się dobrem dziecka”, którego zawsze pełne gęby mają urzędnicy, rodzeństwo rozdzielono i umieszczono w dwóch różnych placówkach.

Również w kwietniu w Lublinie odebrano córkę matce gdyż ta... popadła w konflikt z personelem szpitala, w którym przebywały jej dzieci. Wszystko zaczęło się od tego, że u jej dwóch córek podejrzewano grypę żołądkową i zatrzymano je w szpitalu. Kobieta nie odstępowała dziewczynek, mimo że była niespełna pół roku po porodzie personel nie przydzielił jej łóżka ani w żaden inny sposób nie próbował jej pomóc. Kobieta trzy dni koczowała przy łóżeczku kilkumiesięcznej Małgosi doglądając równocześnie starszej córki. Kiedy przyniosła z domu kołdrę nie spodobało się to lekarzom. Kiedy dziewczynkę umieszczono na oddziale chorób zakaźnych szpitala we Wrocławiu tamtejszy personel już wiedział, że kobieta jest „dziwna”, że zachowuje się „niepokojąco”, oraz że jest „konfliktowa”. Powiadomili sąd, który stwierdził, że dobro dziecka jest zagrożone i nakazał umieszczenie go w placówce opiekuńczej.

W lipcu w Warszawie samotnej matce siłą odebrano dwójkę dzieci, jedenastoletniego syna i czteroletnią córkę. Druga córka, niespełna roczna, pozostała przy matce tylko dlatego, że podczas interwencji funkcjonariuszy pomocy społecznej wspieranych przez policję doznała urazu głowy – w wyniku szarpaniny matka trzymająca dziecko na ręku przewróciła się: „...funkcjonariusze policji przewrócili mnie wraz z dzieckiem. W wyniku upadku zostałam zraniona w łokieć, a głowa Hani została rozbita...” - relacjonuje kobieta.  Najbardziej jednak kuriozalny był powód, dla którego urzędnicy zdecydowali się „przejąć” dzieci – otóż kobieta wyszła do sklepu pozostawiając młodsze rodzeństwo pod opieką najstarszego syna. To wystarczyło, by biurokraci dopatrzyli się zaniedbań i pozostawienia dzieci bez opieki.

I przykład najświeższy, a zarazem najbardziej niepokojący. Bydgoski sąd rejonowy nakazał odebranie i umieszczenie w placówkach opiekuńczych czwórki chłopców matce, gdyż ta „prawdopodobnie cierpi na depresję”. Kobieta nie czekając na interwencję i siłowe wykonanie nakazu ucieka wraz z dziećmi. O pośpiechu, w jakim opuszczała miejsce zamieszkania świadczyć mogą pozostawione w ogródku rowery i zabawki, nie było czasu na ich schowanie. Co się dzieje z kobietą i dziećmi? Tego nikt nie wie, policja prowadzi poszukiwania, ale na razie bez skutku. A jeżeli podejrzenie o depresję okaże się prawdziwe i kobieta zdecyduje się na podjęcie „decyzji ostatecznej” to, mogę się założyć, cała wina spadnie na pomoc społeczną i sąd, ale nie dlatego, że dzieci odebrał, ale dlatego, że nieskutecznie. Tymczasem właśnie decyzja o rozbiciu rodziny (bo jak inaczej ją nazwać) może spowodować nawrót choroby i...Wczoraj dzieci zostały odebrane matce przez państwo.

To cztery przykłady, powie ktoś – niewiele. Ale za każdym z nich kryje się ludzki dramat i urzędnicza bezduszność, dziecięce cierpienie i zimna litera prawa. Ślepa Temida nie widzi przerażonych twarzyczek wyrywanych matkom dzieci, ale w naszym pięknym kraju jest do tego głucha jak pień i nie słyszy ich szlochu. A służący jej urzędnicy stawiają ptaszka przy kolejnym odwalonym zadaniu i ruszają do walki na kolejnym odcinku. By żyło się lepiej, by kraj rósł w siłę a socjalizm zwyciężał. Łzy wyschną, rany się zabliźnią, ważne, żeby statystyki wyglądały dobrze, żeby można się było pochwalić skutecznością i zasłużyć na pochwałę naczalstwa. Szlag niech to wszystko ciężki i nieustający trafi...

Alexander Degrejt