22 lipca Sejm przyjął uchwałę w sprawie Zbrodni Wołyńskiej. Uchwała ta jest przełomowa, gdyż po raz pierwszy Polska określa w niej to, do czego doszło na Wołyniu jako ludobójstwo. Przyjęcie uchwały wywołało spore kontrowersje polityczne tak na linii Warszawa – Kijów, jak i w samej Polsce, co jest skądinąd o tyle dziwne, że za jej przyjęciem głosowali posłowie zarówno PiS,  PSL jak i PO i Nowoczesnej (za głosowało 432 posłów, nikt się nie wstrzymał, 10 posłów było przeciw).

Fakty

Na Wołyniu i w Galicji Wschodniej zginęło, jeśli opierać się na danych przytaczanych przez najwybitniejszego chyba specjalistę w tym zakresie, prof. Grzegorza Motykę ok. 100.000 Polaków (na Wołyniu ok 60.000). Niektórzy przytaczają dane o większej ilości ofiar, ale nawet ta niższa musi budzić przerażenie. Nieskrywanym celem OUN-UPA było wymordowanie wszystkich Polaków zamieszkujących Wołyń. Celem akcji odwetowych AK (w trakcie których również niestety dochodziło do zbrodni) nie była czystka etniczna i wymordowanie całości ludności ukraińskiej, zamieszkującej ten obszar, a zatrzymanie ludobójstwa na Polakach. Inna, nieporównywalna, była też skala zbrodni. Teza o symetrii win nie jest więc tym samym uprawniona. Wbrew sugestiom części nacjonalistów ukraińskich, Rzeź Wołyńska nie była masowym buntem ludności ukraińskiej, a zaplanowaną i precyzyjnie przeprowadzoną kampanią ludobójstwa, czego dowodem jest fakt, iż 11 lipca 1943 r., tj. w tzw. ”krwawą niedzielę” wymordowano ludność aż 99 miejscowości, co wskazuje jednoznacznie na zorganizowany charakter zbrodni. Mordercy niejednokrotnie stosowali metody już wcześniej zastosowane przy okazji masowych mordów ludności żydowskiej. Co istotne w rzeziach brała udział zdecydowana mniejszość ludności ukraińskiej, zamieszkującej tereny, gdzie dochodziło do masowych mordów. Powyższe znalazło odzwierciedlenie w uchwale Sejmu, która winę na Rzeź Wołyńską przypisuje nie narodowi, a nacjonalistom ukraińskim.

Ludobójstwo jako pojęcie prawne

Konwencja ONZ w sprawie zapobiegania i karania zbrodni ludobójstwa, ludobójstwo definiuje jako „którykolwiek z następujących czynów, dokonany w zamiarze zniszczenia w całości lub części grup narodowych, etnicznych, rasowych lub religijnych, jako takich:

  1. a) zabójstwo członków grupy,
  2. b) spowodowanie poważnego uszkodzenia ciała lub rozstroju zdrowia psychicznego członków grupy,
  3. c) rozmyślne stworzenie dla członków grupy warunków życia, obliczonych na spowodowanie ich całkowitego lub częściowego zniszczenia fizycznego”.

Rzeź Wołyńska wyczerpuje definicję ludobójstwa. Konwencja nie definiuje pojęcia ludobójstwa w sposób, który sugerowałby, iż warunkiem określenia danego czynu jako ludobójstwo właśnie jest istnienie państwa. Nie mają więc racji ci, którzy podnoszą, iż skoro w okresie Rzezi Wołyńskiej nie istniało państwo ukraińskie, to tym samym nie mogło też dojść do zbrodni ludobójstwa.

Słowem ludobójstwo  – wbrew sugestiom niektórych komentatorów – nie nazywa się wyłącznie Holocaustu, choć oczywiście zbrodnia ta jest niewątpliwie wyjątkowa jak chodzi o skalę i metodę. Do ludobójstwa dochodziło jednak zarówno przed jak i po Holcauście, by wymienić chociażby ludobójstwo Ormian czy też – bardziej współcześnie Tutsi w Ruandzie. Z punktu widzenia oceny uchwały Sejmu RP istotne jest ludobójstwo Ormian. Niektórzy przeciwnicy uchwały Sejmu podnoszą, iż Sejm, nie będąc sądem, nie miał prawa do określenia Rzezi Wołyńskiej jako ludobójstwa. Taki tok rozumowania zupełnie pomija fakt, iż masowe mordy Ormian zostały określone mianem ludobójstwa kolejno przez francuski jak i niemiecki parlament. Mało kto pamięta, że również Sejm RP 19 kwietnia 2005 r. przyjął uchwałę, w której masowe mordy Ormian określone zostały jako ludobójstwo. Celem uchwał parlamentów Francji, Niemiec i Sejmu RP nie było tworzenie rzeczywistości prawnej (z tym zastrzeżeniem, że francuski parlament uchwalił prawo przewidujące kary za zaprzeczanie ludobójstwu Ormian). Uchwały określające dane masowe mordy jako ludobójstwo są deklaracjami politycznymi. Jako takie podlegają więc ocenie politycznej, tak co do ich przyczyn, jak i skutków.

Wina salonu i wina antysalonu

Sejm uchwalając uchwałę zadośćuczynił postulatom środowisk kresowych. W pewien sposób naprawiono niesprawiedliwość, którą było traktowanie – przez cały okres wolnej Polski – Rzezi Wołyńskiej jako tragedii, o której mówiono mniej niż o innych tragediach okresu II Wojny Światowej. Częściowo działo się to nie z powodów politycznych, ale z tej racji, iż Rzeź Wołyńska była w zdecydowanej większości tragedią chłopstwa i przez sam ten fakt nie została w pełni uznana za „swoją” przez tworzącą pamięć historyczną inteligencję. Ta przyczyna spychania pamięci o Wołyniu na margines naszej pamięci zbiorowej skądinąd chwały inteligencji nie przynosi. Obiektywnie jednak głównym powodem traktowania pamięci o Rzezi Wołyńskiej jako kłopotu było przeświadczenie, iż nadmierne akcentowanie tej kwestii byłoby niezgodne z polską racją stanu, którą – słusznie – definiowano jako próbę wzmacniania relacji z państwem ukraińskim, którego suwerenność i niepodległość uznawano za zasadniczy element bezpieczeństwa narodowego RP.

Powyższą postawę, jeśli traktować ją jako wyraz ostrożności w polityce zagranicznej można zrozumieć. Trudno jednak nie zauważyć, iż postawa ta nie skutkowała pożądaną i zakładaną przecież – z założenia co prawda powolną – modyfikacją stanowiska strony ukraińskiej. Wyniki ostatnich wyborów na Ukrainie przeczą co prawda tezie o tym, iż skrajny nacjonalizm stał się elementem łączącym Ukraińców, ale trudno nie zauważyć, że nasza ostrożność i swoista empatia dla uczuć Ukraińców, traktowana była – zgodnie skądinąd z postsowieckim kodem kulturowym – raczej jako wyraz słabości niż jako dowód dbałości o relacje bilateralne. Efektem – jeśli nie naszej polityki, to w każdym razie zaniechania – stały się ostentacyjne, w najmniejszym stopniu nie uwzględniające polskiej wrażliwości,  uchwały Wierchownej Rady i obiektywnie oburzające wynoszenie na piedestał już nie tylko Stepana Bandery (który ponosi odpowiedzialność polityczną za Rzeź Wołyńską, ale któremu nie można przypisać sprawstwa kierowniczego), ale nawet tak ewidentnych zbrodniarzy jako Roman Szuchewycz, czy też – co jest już jawnym skandalem – Dmytro Klaczkiwskiego („Kłyma Sawura”). Siły nacjonalistyczne nie są więc na Ukrainie dominujące, ale rosnący kult zbrodniarzy jest niestety faktem.

Warto przy tej okazji pochylić się nad postacią Bandery i przeanalizować przyczyny, dla których w 1959 r., gdy był on już politycznie zmarginalizowany, został jednak zamordowany przez KGB na polecenie najwyższych władz ZSRR. Nie można wykluczyć, że prawdziwą przyczyną i celem Moskwy było to, iżby poprzez odebranie życie Banderze, de facto go politycznie unieśmiertelnić i uczynić symbolem ukraińskiego nacjonalizmu (którym to symbolem w 1959 r. nie był). Fakt, iż to Bandera stał się takim symbolem gwarantował Kremlowi, iż wszelkie przyszłe pojednanie polsko – ukraińskie będzie skrajnie trudne. W tym sensie można pokusić się o twierdzenie, że dzisiejsze spory pomiędzy Warszawą a Kijowem to dzieło nie FSB, a jeszcze KGB, choć oczywiście stwierdziwszy powyższe nie można równocześnie nie zauważyć, iż sowieckie specsłużby przygotowały jedynie grunt, na którym ochoczo gra współczesna Ukraina.

Od ersatzu dialogu do braku dialogu

Kilka lat temu – w okresie resetu polsko – rosyjskiego – w wywiadzie dla polskich mediów, szef rosyjskiej dyplomacji Siergiej Ławrow, sugerując iż pojednanie polsko – rosyjskie jest pożądane podał dwa przykłady pojednania, w oparciu o które można budować i relacje Warszawy i Moskwy. Tymi przykładami były pojednanie niemiecko – francuskie i rosyjsko – niemieckie. Tym, co minister Ławrow pominął był fakt, iż trudno o dwa bardziej różniące się przykłady. O ile bowiem pojednanie Paryża i Berlina oparte jest na prawdzie, to już pojednanie Berlina i Moskwy odbywa się na zasadzie amnezji i – jeśli spojrzeć na realne jego efekty – de facto nie ma miejsca. Obydwa państwa (do chwili wybuchu wojny na Ukrainie) zbliżały się do siebie, niemiecka słabość do Rosji znów dawała o sobie znać, niemieckie „soft power” okazywało się bardzo skuteczne w Moskwie, mniej lub bardziej podatni na rosyjskie zachęty niemieccy politycy występowali na rzecz współpracy, ale pojednanie nie miało i nie ma miejsca. Polska – w odróżnieniu od Niemiec i Rosji, które ze sobą nie sąsiadują –  ma wspólną granicę z Ukrainą i z tej racji musi dążąc do pojednania korzystać z wzorca francusko – niemieckiego. Problemem zawsze była jednak słabość państwa ukraińskiego, gdzie trudno było znaleźć wiarygodnych partnerów do rozmowy. Polskie elity z jednej strony nie miały więc partnera, ale z drugiej nie znając, nie rozumiejąc i nie chcąc się uczyć wschodniej mentalności i zasad życia społecznego, a równocześnie widząc nieskuteczność prób prowadzenia dialogu z czasem de facto straciły nim zainteresowanie. Pojednanie polsko – ukraińskie stało się polem harców dla grupki zawodowych specjalistów od „dialogu” i miejscem pozyskiwania grantów. Ersatz zaczęto przedstawiać jako coś realnego. W imię podtrzymywania rachitycznego dialogu zaczęto ustępować stronie ukraińskiej nawet tam, gdzie należało już wyraźnie stawiać granice. Co istotne, tam, gdzie – zazwyczaj na średnim szczeblu – próbowano to robić spotykano się z mechanizmem, którego istotą było to, iż strona ukraińska – napotykając na twardszą postawę strony polskiej – natychmiast zwracała się do przełożonych swych polskich rozmówców, którzy szybko pacyfikowali bardziej asertywne postawy po polskiej stronie.

Skutkiem stosunku elit do kwestii Wołynia stała się radykalizacja środowisk kresowych. Wspomnianą radykalizację wzmacniało stawianie znaku równości pomiędzy zbrodniami OUN-UPA, a zbrodniami strony polskiej. Próba narzucenia narracji o rzekomej symetrii zbrodni było nie tylko nieprawdą, ale okazała się też pułapką, na której wyrosła skrajna prawica. Fakt, iż do jej powstania doszło, jest winą tak lewicującej inteligencji, która uznawała, iż mając „rząd dusz” może lekceważyć pamięć i uzasadnione żale sporej części narodu, jak i umiarkowanej prawicy, która przyjmując hasło „nie ma wroga na prawicy” tolerowała w swoich szeregach osoby radykalne, skłonne do utrzymywania relacji z siłami skrajnymi. Skrajna prawica tym się zaś różni od tych, którzy Rzeź Wołyńską nazywają ludobójstwem, ale zarazem dążą do pojednania z Ukrainą i wspierają Ukrainę w jej walce z rosyjską agresją, że pojednania nie chce, a w wojnie ukraińsko – rosyjskiej wprost lub w sposób zawoalowany wspiera Moskwę. Zagrożeniem tak dla Polski, dla regionu, jak i dla architektury bezpieczeństwa europejskiego jest tymczasem nie broniąca się przed agresją Ukraina, a Rosja. Kto tego nie rozumie działa na szkodę interesów narodowych RP.

Negatywne działania skrajnej prawicy na kierunku ukraińskim widać niestety coraz wyraźniej. Od pewnego czasu nie ma chyba tygodnia bez nowych napięć i prowokacji. Państwo, które przyjmując uchwałę ws. Zbrodni Wołyńskiej chciało pokazać siłę, okazuje się rzekomo niezdolne do okazania siły wobec dążących do skonfliktowania nas z naszymi sąsiadami marginalnych w istocie grup ekstremistów. Nawet jeśli prowokatorzy zajść nie wywodzą się z PiS to trudno nie zauważyć, że pasywność administracji państwowej stoi w wyraźnej sprzeczności w stosunku do deklaracji o woli odzyskania przez organy państwa władztwa nad tym, co dzieje się na terytorium RP. Niestety na tolerancji wobec skrajności się nie kończy. W samym Prawie i Sprawiedliwości nie brak osób, które widząc nieskuteczność dotychczasowej polityki, zamiast dążyć do tego, iżby prowadzić politykę skuteczną, dążą do prowadzenia polityki, która co prawda na poziomie deklaracji nadal odwołuje się do „dziedzictwa Lecha Kaczyńskiego”, ale w rzeczywistości jest polityką neoendecką (i to jeszcze w kiepskim – butnym, a czasem wręcz prymitywnym – wydaniu).  W relacjach z Białorusią ma to wyraz w prowokacyjnym czczeniu odpowiedzialnych za zbrodnie wobec ludności białoruskiej „żołnierzy wyklętych” czy też atakach na Kościół Katolicki i Stolicę Apostolską, które rzekomo miały „zdradzić” Polaków na wschodzie. W odniesieniu do Ukrainy znajduje to wyraz w zastępowaniu amnezji nie pamięcią, a pamięcią absolutną, która pamięta, ale nie zamierza wybaczać i która pozwala pominąć milczeniem lub skwitować wzruszeniem ramion sytuację, gdy prezydent Ukrainy klęka przed pomnikiem ofiar Rzezi Wołyńskiej. Pamięć w wydaniu tej części prawicy to broń, a nie zobowiązanie do pojednania. Pojednanie, które w narracji salonu miało mieć miejsce pomimo pamięci i bólu środowisk kresowych w narracji drugiej strony ma odbyć się na „naszych zasadach”, które Ukraińcom należy narzucić. Na stanowiska m.in. Konsuli Generalnych RP na Ukrainie proponowane są osoby nie tyle kontrowersyjne, ale wręcz takie, które z racji swych związków ze środowiskami jawnie prorosyjskimi nigdy nie powinny uzyskać akceptacji ABW, za to gwarantują wywoływanie w przyszłości napięć między naszym krajem a Ukrainą. Polska dyplomacja na tym jakże wrażliwym i strategicznym kierunku, zamiast ewoluować ze stanu zakompleksienia do asertywności, zmierza ewidentnie w kierunku jawnego rewanżyzmu. Nominacje osób wiernych linii Lecha Kaczyńskiego są równoważone innymi, które zapewne będą marginalizować ważniejszych od siebie, ale ostrożniejszych, dyplomatów. Źle się dzieje skądinąd również na kierunku litewskim, gdzie osobiste uprzedzenia jednego z członków kierownictwa MSZ grożą wybuchem skandalu, którego skala może zniweczyć wszystkie – też przecież niewielkie – osiągnięcia ostatnich lat.

Paradoksalnie jednak jest coś, co łączy obydwie strony sporu politycznego w Polsce. Obydwie otóż traktują Ukraińców jak naród niedojrzały – w jednym wypadku wymagający ciągłego ugłaskiwania, w drugim – ciągłego pouczania. W pierwszym wypadku sympatia do Ukraińców nie pozwala na twardą rozmowę, w drugim twarda rozmowa nie zostawia miejsca na sympatię. Miarą niezrozumienia istoty Wschodu jest to, że kluczem do rozwiązywania sporów za Bugiem jest połączenie sympatii i szacunku dla partnera z szacunkiem dla samego siebie, którego wyrazem jest umiejętność bycia twardym w dialogu.

„Udzielamy wybaczenia i prosimy o nie”

Siła państwa mierzy się umiejętnością załatwiania spraw państwa. Sprawą państwa polskiego jest budowa dobrych relacji z Ukrainą, bo –  o czym była już mowa – jest ona, niezależnie od trudnej przeszłości, naszym sojusznikiem. Sejm, przyjmując uchwałę ws. Zbrodni Wołyńskiej nie napisał nieprawdy. Kluczowym jednak pytaniem jest to, czy udało się zważyć racje moralne i historyczne z politycznymi. Nie można wykluczyć, że Ukraina na naszą – historycznie prawdziwą uchwałę – zareaguje przyjmując własną. W części mediów ukraińskich już teraz mówi się o „ludobójstwie” rzekomo dokonanym przez AK. Może się okazać, iż mimo, że „prawda wyzwala” w tym wypadku prawda wyzwoli tylko złe emocje. Jeśli tak miałoby się stać, to mogłoby się okazać, że – niezależnie od intencji – mówienie prawdy, mogłoby okazać się polityką równie złą, co poprzednia, gdy trudnych spraw unikano. Trudno doprawdy byłoby wyobrazić sobie smutniejsze podsumowanie „polityki prawdy”.

Być może Polska nie jest już zdolna do prowadzenia efektywnej polityki zagranicznej, której warunkiem jest zawsze minimalny choćby consenus. Być może nasze elity polityczne są zbyt już zajęte walką z samymi sobą, by móc taki consensus wypracować. Wyrazem tego był wołający o pomstę do nieba rozdźwięk pomiędzy tak treścią jak i duchem listu b. prezydentów i szefów dyplomacji z jednej strony, a tekstem uchwały Sejmu RP autorstwa Prawa i Sprawiedliwości. To, że elity polityczne Polski nie są zdolne do współpracy ze sobą w tak trudnej sprawie jak Wołyń i że żaden z sygnatariuszy listu z jednej strony i autorów uchwały z drugiej nie podjął nawet próby dialogu z przeciwną stroną sporu politycznego, jest miarą naszej polityki. Jeśli skutkiem listu jest tylko dyskredytacja „salonu” w oczach środowisk kresowych (dla „salonu” najwyraźniej nieistotnych) a skutkiem przyjęcia uchwały Sejmu będzie to, iż strona ukraińska tylko mocniej okopie się na swoich stanowiskach, to i list i uchwała okażą się klęską. Zarówno autorzy listu, jak i uchwały Sejmu ogłoszą zapewne wówczas moralne zwycięstwo, co w polskiej historii ma miejsce zawsze, ilekroć udaje się dużo lub czasem wręcz wszystko przegrać. Premier Icchak Rabin, gdy krytykowano go za uścisk dłoni z Jaserem Arafatem odparł, że „przecież nie jednamy się z przyjaciółmi”. Kto wie, czy problemem w naszych relacjach z Ukrainą nie jest to, że zanim nastąpiło pojednanie zdążono już ogłosić przyjaźń. Nadszedł czas na pojednanie. Pojednanie nie jest wszakże możliwe wbrew własnemu narodowi z jednej i bez zważania na ten, z którym mamy się pojednać z drugiej.

W ocenie Ośrodka Analiz Strategicznych, pomimo wszystkich emocji i kalkulacji politycznych, Sejm ma jeszcze szanse by z kłopotu, jakim Wołyń stał się dla naszej polityki zagranicznej, wyjść zwycięsko. W historii Polski powstał list, który jest swego rodzaju wzorcem metra tego, jak należy pisać listy o pojednaniu w sytuacji, gdy ma się do czynienia z niezwykle trudną historią. Tym wzorcem jest oczywiście orędzie (list) biskupów polskich do niemieckich. List ten jest jednak, jak się – o dziwo – okazuje, poza jednym zdaniem „udzielamy wybaczenia i prosimy o nie” (przytaczanym skądinąd jako „przebaczamy i prosimy o przebaczenie”) mało znany. Ci, którzy się na niego chętnie powołują zapominają o tym, że owym najsłynniejszym jego słowom towarzyszył bardzo dokładny opis historii, w którym nie było miejsca ani na amnezję, ani na jakąkolwiek symetrię win. Inni – rzadziej odwołujący się do listu, ale chętnie za to powołujący się na Kościół – zapominają, że owo przypomnienie historii było nie istotą, a jedynie punktem wyjścia do wezwania do pojednania. Nasze elity, pisząc z jednej strony listy, a z drugiej uchwalając uchwałę, postanowiły nie skorzystać z wzorca, jakim był list biskupów. W efekcie nie powstał jednolity tekst, który łączyłby w sobie prawdę i wezwanie do pojednania. Skoro tak się już stało, to Ośrodek Analiz Strategicznych proponuje, by – nawiązując do filozofii stojącej za listem biskupów –  Sejm RP zaczął pracę nad kolejną uchwałą dot. relacji polsko – ukraińskich. W naszej ocenie uchwała dot. polityki narodowościowej II RP mogłaby udowodnić stronie ukraińskiej, że celem uchwały Sejmu RP określającej Rzeź Wołyńską jako ludobójstwo nie było pognębienie Ukraińców, a nawiązanie trudnego dialogu opartego o choćby najtrudniejszą prawdę. Warto w tym miejscu podkreślić, że polityka narodowościowa przedwojennej Polski w żaden sposób nie usprawiedliwia Rzezi Wołyńskiej, jak chcieliby niektórzy nacjonaliści po stronie ukraińskiej. O jej błędach i polskich winach wobec ludności ukraińskiej nie chcą z kolei mówić nacjonaliści po polskiej stronie, którzy pragną, by Polska była wyjątkiem w skali Europy – krajem bez żadnej skazy i winy.  Biskupi polscy w swym liście z 1965 r. tymczasem napisali o „cierpieniu milionów uchodźców i przesiedleńców niemieckich”, a równocześnie tak sformułowali tekst, że zachowywał on zgodne z historyczną prawdą proporcje.

Polscy biskupi pisząc orędzie do biskupów niemieckich rozumieli prostą prawdę, o której tak często zapominają współcześni politycy, a którą jest to, że przełomy w historii narodów możliwe są tylko, gdy przywódcom nie brakuje odwagi. Odwagi mówienia innym prawdy o ich winach, ale też odwagi stawania w prawdzie, gdy mowa o własnych winach. Można pokusić się o stwierdzenie, że o ile w minionych latach mieliśmy problem z tym, by przyznając się do win równocześnie należycie mocno akcentować naszą chwałę i zasługi to teraz mamy coraz wyraźniejszy problem z pamiętaniem o tym, co złe w naszej historii. Od tego, czy zdołamy z jednej przesady nie wpaść w drugą, od tego, czy zdołamy zachować się jak dojrzały naród zależą nasze stosunki skądinąd nie tylko z Ukrainą.

Witold Jurasz/oaspl.org