Aborcja nigdy nie jest dobrym wyjściem. Ani dla dziecka (co oczywiste), ani tym bardziej dla matki. Ale jeśli już do niej dojdzie, to wyjściem nie jest utwierdzanie się w tym złym wyborze.

 

 

Syndrom aborcyjny ma gigantyczne skutki społeczne. I widać to przy okazji każdej dyskusji o aborcji. Każda próba sprzeciwu wobec niej, zasugerowania, że nie jest ona rozwiązaniem kończy się gigantyczną awanturą, oskarżeniami i krzykiem. Krzykiem, który – od dawna nie mam już wątpliwości – ma z jednej strony zagłuszyć sumienie, znormalizować tego, czego nie da się znormalizować (o tym już pisałem), a z drugiej – kompletnie często w nieuświadomiony sposób – jest wołaniem o pomoc przez ludzi, których aborcja wprost albo pośrednio dotknęła.

Takich osób są w Polsce miliony. I mówię nie tylko o kobietach, które sama dokonały aborcji, ale także o mężczyznach, którzy ich do tego przekonywali, o babkach i ciotkach, które sugerowały, że przecież nie ma lepszego rozwiązania, o dzieciach ocaleńcach, o lekarzach, położnych i wielu innych osobach. Oni wszyscy, ale także inni, którzy uświadamiają sobie, że ich bliscy uczestniczyli w tej gigantycznej traumie, próbują zakrzyczeć inaczej myślących, zmusić ich do milczenia, tak by nikt nie poruszał rany, która – nawet jeśli trochę przyschnięta – nadal boli i zatruwa organizm toksynami.

Kłopot polega tylko na tym, że krzykiem, zmuszaniem do milczenia, obelgami nie da się wyleczyć owej rany. Ona nie tylko będzie nadal boleć, nie tylko będzie zatruwać organizm, jak każda niezaleczona rana, ale będzie także niszczyć psychikę i ducha. Milczenie o niej, udawanie, że jej nie jest, że okaleczenie, zabicie drugiego człowieka było najlepszym rozwiązaniem, ba inicjacją w wolność, tylko zaszkodzi. Ale nie oznacza to, że nie ma wyjścia, że wszystko jest już skończone, że nic nie da się zrobić. To nie prawda. Wyjście jest zawsze. Pierwszym krokiem jest uznanie tego, co się zrobiło, odrzucenie udawania, opowieści o tym, że to nic takiego, narracji o morulach, zlepkach. Stanięcie w prawdzie o tym, że jest się matką zabitego dziecka. Mam świadomość, że to niełatwe, ale innej drogi uzdrowienia nie ma. Drugim krokiem jest stanięcie w prawdzie o Bożym Miłosierdziu. Bóg wybacza, zawsze wybacza, nigdy nie męczy się wybaczaniem. Ale wybaczenie wymaga uświadomienia sobie, że jest coś do wybaczenia. Bez uznania grzechu nie ma miłosierdzia, bo niby nad czym je okazywać. Ale gdy już człowiek w prawdzie stanie, powierzy się Jezusowi miłosiernemu wszystko staje się nowe.

Nie, nie oznacza to, że przestaje istnieć zło, że znikają skutki psychiczne, że nie męczą nas już wyrzuty sumienia, ale możemy zacząć życie na nowo. I zacząć powoli, często w trudnym procesie terapii, przeżycia żałoby, pojednania z dzieckiem, zacząć odbudowywać swoją zburzoną tożsamość. A na koniec zaangażować się w obronę życia, tak by uchronić inne kobiety (i mężczyzn też) przed koszmarnym błędem jakim zawsze jest aborcja. Nie brak ludzi, którzy drogę tę odbyli, którzy z rozświetloną twarzą bronią życia. I zdecydowanie lepiej iść tą drogą niż leczyć swoją traumę wciąganiem innych na drogę aborcji i zakrzykiwaniem prawdy.

Tomasz P. Terlikowski