Temat refundacji zapłodnienia in vitro spotkał się już z bardzo wieloma zarzutami. Teraz na drogę sądową przeciwko Ministerstwu Zdrowia występuje „Nasz Bocian”. Wydawałoby się, że kto jak kto, ale to stowarzyszenie lobbujące za in vitro będzie tylko rządowi przyklaskiwać. Tymczasem domaga się jawnej informacji na temat faktycznej skuteczności poszczególnych ośrodków biorących udział w programie rządowym.

Ośrodków tych jest 26. Rok temu przedstawiono dane, z których wynikało, że najniższa skuteczność wynosi 10 proc., najwyższa 40. Tyle że pacjenci, przekraczając próg konkretnej placówki, nie wiedzą, na ile jest ona skuteczna: „O wyborze Realizatora decyduje więc przypadek, poczta pantoflowa, osobiste preferencje, a powinny decydować pełne informacje, na podstawie których pacjenci mogą podjąć świadomą decyzję dotyczącą zwiększenia lub zmniejszenia ich szansy na rodzicielstwo. Program realizowany jest ze środków publicznych, więc brak jawności w zakresie skuteczności Realizatorów Programu godzi również w interes społeczny” – piszą przedstawiciele stowarzyszenia na swojej stronie internetowej.

Do tego każdemu zakwalifikowanemu do programu refundacyjnego pacjentowi przysługują 3 pełne cykle zapłodnienia pozaustrojowego. „Są to jedyne szanse, które otrzymują pacjenci, i które nie zostaną im przywrócone ani zwiększone w przypadku niepowodzenia. Dlatego powinni móc wybierać świadomie (podkreślenie oryginalne)”.

Danych tych „Nasz Bocian” domaga się od lipca zeszłego roku. Za każdym razem (a stowarzyszenie występowało o te dane kilkakrotnie) nie dostawało wiążącej informacji.

Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że ministerstwo nadal  przekazuje klinikom publiczne pieniądze, mimo, iż brak dokładnych danych na temat ich skuteczności.

Co zatem ukrywa Ministerstwo Zdrowia? Dlaczego nie chce takich danych podać opinii publicznej? Skoro na realizację rządowego programu idą grube miliony złotych, warto wiedzieć, czy faktycznie są one właściwe wykorzystywane. Skoro resort zdrowia dysponuje średnią daną na temat skuteczności, to przecież w jakiś sposób musiał ją obliczyć? Nie podejrzewam, że przy tak kosztownym programie brałby takie liczby z sufitu?

A może ministerstwo boi się, że nagle wyjdzie na jaw, że rządowy program in vitro jest mało skuteczny, odwrotnie proporcjonalny do nakładów finansowych? Pytań jest jeszcze więcej: Czy kliniki, które dostają dotację, a uzyskują bardzo niską skuteczność, dokładają wszelkich starań, by ją zwiększyć, czy jedynie inkasują państwowe pieniądze, bo wiedzą, że nikt ze skuteczności rozliczać ośrodka nie będzie? Zawsze przecież można całą winą obarczyć pacjentów. Przecież hipotetycznie może się zdarzyć, że do jednej kliniki trafią same beznadziejne przypadki, a do innej te rokujące. Choć to zapewne mało prawdopodobne. A może ujawniając dane, na jaw wyjdzie prawda o mrożonych i niszczonych zarodkach, cała ciemna strona in vitro. I jak bańka mydlana pryśnie propagandowa bajka o szczęściu i różowym bobasie. Bo wtedy już będzie czarno na białym widać, jaką cenę trzeba zapłacić, by urodziło się jedno dziecko.

Ministerstwo Zdrowia nie może ukrywać tych danych, nie może nimi manipulować. Transparentność powinna być podstawą wszelkich działań. A już szczególnie takich, w których stawką jest ludzkie życie. Także to zamrożone w ciekłym azocie.

Małgorzata Terlikowska