W piątek wieczorem w ponad 70 krajach świata (specjaliści z firmy Avast twierdzą, że nawet w 99) przeprowadzone zostały zmasowane ataki hackerskie. W Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Chinach, Włoszech, ale również w Rosji w zainfekowanych komputerach zaszyfrowane zostały wszystkie pliki, zaś na ekranach ukazywał się komunikat, z którego dowiedzieć się było można ile jeszcze czasu zostało do zniszczenia danych, chyba, że wniesiona zostanie, w bitcoinach, opłata za uwolnienie komputera – 300 dolarów. Chyba najgroźniejsze skutki atak ten miał w Wielkiej Brytanii, gdzie w służbie zdrowia zablokowane zostały komputery z danymi pacjentów, również tych znajdujących się w szpitalach. I to właśnie brytyjska prasa, a precyzyjnie The Telegraph, jest zdania, że za atakami stoi międzynarodowa grupa hackerska nazywająca się Shadow Brokers, która po amerykańskim ataku w Syrii poinformowała, że przejęła oprogramowanie stworzone przez Agencję Bezpieczeństwa Narodowego USA (NSA) służące cyber-atakom przeciw komputerom pracującym w środowisku Windows. Dzień po nalocie na syryjską bazę lotniczą grupa umieściła w sieci ostrzeżenie wobec prezydenta Trumpa. A kilka miesięcy wcześniej Edward Snowden, w jednym ze swoich tweedów sugerował, że grupa ma związki z Kremlem.

Rosjanie podśmiewają się z tego rodzaju rewelacji, w których upatrują kolejnego przejawu rozpowszechnionej na Zachodzie rusofobii, twierdząc przy okazji, że zainfekowane zostały również komputery w ich kraju – np. komputery osobiste należące do ponad 2 tys. pracowników MSW. I sugerują, że w całej historii nie chodzi o politykę, ale po prostu o pieniądze.

W samej Rosji wzburzenie, artykułowane w sieciach społecznościowych, wywołało ostatnio podpisanie przez prezydenta Putina rosyjskiego programu rozwoju społeczeństwa informatycznego do 2030 roku. W czym rzecz? Otóż dokument przewiduje, że do 1 października rząd zobowiązany jest opracować regulacje mające na cel przeciwdziałanie atakom hackerskim na rosyjskich użytkowników Internetu, a także zobowiązany jest podjąć działania, mające na celu ochronę i rozwój tradycyjnych środków komunikowania społecznego, ale również portali, sieci i stron umieszczanych w Internecie. Rosjanie wiedzą, że zajęcie się rządu jakąś sprawą nie musi wcale służyć dobrze danej dziedzinie, nawet, jeśli władze argumentują, że chcą zwalczać kryminalistów wykorzystujących sieć dla swoich celów. Tak może być i w tym przypadku, zwłaszcza, że jednym z narzędzi, których rząd chce użyć jest walka z anonimowością w sieci a także przeciwdziałanie „nieodpowiedzialności i bezkarności” jej użytkowników.

Jak to w praktyce może wyglądać jeszcze nie wiadomo, ale spora grupa Rosjan boi się, że działania rządu przypominały będą te, których doświadczył na własnej skórze Rusłan Sokołowski, znany w Rosji, jako łowca Pokemonów. Ten nie onieśmielający otoczenia nadmierną erudycją młodzieniec, zapisał się w pamięci potomnych filmikiem, który umieścił na swoim kanale na You Tubie, w którym poszukuje Pokemonów w jednej z prawosławnych świątyń w jego rodzinnym mieście – uralskim Jekaterynburgu. Właściwie nic nadzwyczajnego, jednak akcja ta wzburzyła władze, które wytoczyły przeciw niemu najcięższe paragrafy, włączając w to oskarżenia o ekstremizm. W efekcie Sokołowski skazany został na 3,5 roku ograniczenia wolności – w tym czasie nie będzie mógł zmieniać swego miejsca zamieszkania, ani też uczestniczyć w żadnych publicznych działaniach. Część liberalnie nastrojonych dziennikarzy rosyjskich krytykuje decyzję sądu, a zwłaszcza, fakt karania za poglądy, z którymi można się nie zgadzać, albo uważać je wręcz za głupie, ale wyrok, to ich zdaniem, zdecydowanie zbyt wiele. Generalnie obawiają się, że wzrost wewnętrznych napięć w Rosji w efekcie demonstracji zwolenników opozycji przyczyni się do wzrostu autorytarnych nastrojów w obozie władzy, co z kolei wymuszać będzie na zwolennikach opozycji uciekanie się do populistycznej frazeologii. W rezultacie dojdzie, jak się obawiają, do starcia autokratycznej władzy z równie autokratyczną opozycją. Dmitrij Trawin, z moskiewskiego Centrum Carnegie, w ten właśnie sposób zatytułował swą analizę sytuacji politycznej w Rosji („Autokratyczna opozycja przeciw autokratycznej władzy”). Otóż jego zdaniem ostatnie demonstracje zorganizowane przez Nawalnego przeciw oskarżanemu o korupcję premierowi Miedwiediewowi do niczego nie doprowadzą, bo doprowadzić nie mogą. Z kilku przynajmniej powodów. Rosyjski system polityczny tak jest skonstruowany, że premierem najczęściej jest postać niepopularna i nielubiana (Fradkow – Zubkow – Miedwiediew). Przede wszystkim z tego względu, że w tym systemie zasadniczym zadaniem premiera nie jest rządzenie. Władza koncentruje się w rękach prezydenta Putina. Premier jest po to, aby na jego tle, osoba nr 1 w państwie mogła błyszczeć i sprawiać wrażenie przysłowiowego samca alfa. Generalnie, zauważa Trawin, cała mainstreamowa elita Rosji składa się z ludzi, delikatnie mówiąc, mało charyzmatycznych. Toczą oni walki nie o idee, jak często błędnie uważają zagraniczni obserwatorzy, ale o zasoby, czyli o pieniądze. W tym sensie błędem jest utożsamianie np. premiera Miedwiediewa z jakimś mitycznym obozem liberalnym. Takiego w Rosji nie ma, podobnie zresztą jak nie ma obozu konserwatywnego, który obserwatorzy często łączą z prezesem Rosnieftu Sieczinem. To, że ten ostatni, wykorzystując osłabienie w ostatnim czasie „grupy Miedwiediewa” patronuje rozmaitym „akcjom nękającym”, głównie w postaci wielomiliardowych pozwów kontrolowanych przez niego firm przeciw firmom kontrolowanym przez przyjaciół premiera, jeszcze nic nie znaczy. To władza i rozmaite w jej środowisku grupy dość swobodnie stroją się w wygodne w danym momencie kostiumy polityczne i ideowe. A rzeczywiście znacząca jest sytuacja gospodarki i zasoby, jakimi dysponuje lub nie, władza. Gdyby w 2014 roku, argumentuje Trawin, ropa naftowa kosztowała powyżej 100 dolarów za baryłkę to nie byłoby żadnej aneksji Krymu. Rząd sypnąłby pieniędzmi i nie byłoby potrzeby urządzania igrzysk.

O tym, że pogląd ten nie jest oderwany od rzeczywistości świadczy wiele. Choćby i to, że, jak zauważył jeden z publicystów, władza, która głośno mówi o geopolitycznym zwrocie Rosji, odwróceniu się jej na Wschód i zerwaniu ze złudzeniami, co do Zachodu, swe posiadłości, jachty, mieszkania kupuje jednak chętniej na Zachodzie niźli np. w Chinach czy Wietnamie. Własne dzieci też wysyła na studia chętniej do Londynu niźli do Pekinu.

Ale chyba najbardziej malowniczym, i jednocześnie wymownym, przykładem na potwierdzenie opisu natury rosyjskiej „klasy politycznej” jest przypadek Marii Drakowej. Ta młoda (urodzona w 1989 roku) Rosjanka z Tambowa, stała się głośna, dzięki swemu zaangażowaniu w pro-putinowski ruch „Nasi”, w którym była federalnym komisarzem. O jej karierze duński reżyser nakręcił nawet film dokumentalny o wymownym tytule „Pocałunek Putina”. Nie wchodząc w szczegóły ruch polityczny, w którym Drakowa odgrywała wiodącą rolę znany był ze swego gorącego umiłowania ojczyzny i Władimira Władimirowicza. Jego przeciwnicy mówili o nim „naszyści”. I oto ta sama Drakowa w kwietniu pochwaliła się na swojej stronie w portalu społecznościowym, że otrzymała amerykańska „zieloną kartę” i jest szczęśliwa mogąc zacząć życie w swej „nowej ojczyźnie” (dosłownie tak napisała). Teraz media podają nieco więcej szczegółów nowego życia byłej aktywistki. Założyła ona po przybyciu do Stanów Zjednoczonych fundusz inwestycyjny, którego zadaniem ma być wspieranie początkujących firm. Włożyła w niego własne środki, uwaga!, w wysokości 50 milionów dolarów. Nie jest to mało, jak na osobę, która swą karierę biznesową rozpoczęła w 2011 roku a zajmowała się doradztwem wizerunkowym. I tu ciekawostka, w softwarowej firmie Acronis.

Wracając do relacji władza – opozycja w Rosji. Komentatorzy rosyjscy są zdania, że strategia, którą wybrał Nawalny jest, jak na rosyjskie warunki najlepsza z możliwych. Z tego względu, że nie odwołuje się do kwestii ideowych, które Rosjan nie interesują, ale do spraw rudymentarnych, czyli korupcji. Napędza w ten sposób populistyczne sentymenty, bo przepych i bogactwo władzy każdego dnia jest tam konfrontowane z ubóstwem, a przynajmniej niedostatkiem całej reszty społeczeństwa. I jest to strategia skuteczna. Poprzednia fala demonstracji organizowanych przez blogera odbyła się w 97 rosyjskich miastach i wstrząsnęła krajem. Zapowiadana następna, mimo represji, mimo przeciwdziałania władz, mimo aresztów i pobić, ma mieć znacznie większy zasięg. Nawalny wczoraj poinformował o tym, że już powstało 184 komitetów organizujących następne protesty, a został do nich jeszcze miesiąc.

Marek Budzisz/salon24.pl