Historie sukcesu Korei Południowej, Tajwanu czy Singapuru są niewątpliwie warte obserwacji, aczkolwiek trudno z nich wyciągnąć szczególnie kształcące wnioski dla takiego kraju jak Polska.

Rysowanie analogii to jedna z najtrudniejszych, a zarazem najbardziej ekscytujących metod opisywania rzeczywistości. Im większy kaliber porównywanych przypadków, tym lepsza intelektualna rozrywka.

Dobrze rozumiem więc pokusę, której poddał się Michał Kuź, pisząc artykuł „Polska może być tygrysem!” opublikowany niedawno na łamach „Nowej Konfederacji”. Posiłkując się koncepcją amerykańskich badaczy, stawia on tezę, że wzorcem rozwojowym dla Rzeczypospolitej mogą być rozwinięte kraje Dalekiego Wschodu, takie jak Korea Południowa, Tajwan czy Singapur, popularnie zwane „azjatyckimi tygrysami”.

Podobnie jak wyżej wymienieni niegdyś, tak Polska znajduje się obecnie – według autora – w głębokim kryzysie. Ma on być jednak wielką szansą na dynamiczne odbicie się. Szanse na to miałoby stworzyć – znów analogicznie do XX-wiecznej sytuacji „tygrysów” – zwiększenie poczucia zagrożenia wśród elit i brak możliwości szybkiego wzbogacenia się dzięki surowcom.

Dynamiczny rozwój państw azjatyckich rozpala umysły polityków i badaczy na całym świecie. Pamiętamy obietnice Lecha Wałęsy o uczynieniu z Polski „drugiej Japonii”. Wizja nadwiślańskiej potęgi technologicznej z takimi gigantami jak Samsung czy LG musi poruszać wyobraźnię. Czemu więc nie spojrzeć na Daleki Wschód w poszukiwaniu wzorców do skoku rozwojowego? Niestety jest kilka poważnych przeciwwskazań. Ktoś powie, że do każdej analogii można zgłosić zastrzeżenia. Niektóre porównania nie wytrzymują jednak próby.

Wzory źle dobrane

Zacznijmy od głównego źródła inspiracji Kuzia, czyli trzech krajów azjatyckich, które w drugiej połowie XX w. zaczęły się gwałtownie rozwijać, dochodząc do wysokiego stopnia innowacyjności. Historie sukcesu Korei Południowej, Tajwanu czy Singapuru są niewątpliwie warte obserwacji, aczkolwiek trudno z nich wyciągnąć szczególnie kształcące wnioski dla takiego kraju jak Polska. Z kilku powodów.

Po pierwsze, wszystkie rozpoczynały ze znacznie niższego pułapu – były zrujnowane po wojnie i dopiero rodziła się ich nowoczesna państwowość. Był to moment trudny, ale dawał relatywnie duże pole manewru. I możliwość podejmowania radykalnych kroków w polityce gospodarczej i społecznej. Szybki rozwój został osiągnięty dzięki karności i wytężonej pracy całych społeczeństw.

Po drugie, wszystkie te kraje były strategicznymi pionkami na arenie międzynarodowej, zaś ich znaczenie zwiększało się wraz z intensyfikacją zimnowojennych zmagań. Stany Zjednoczone rozpostarły nad nimi parasol ochronny i nie był on wcale słaby. W razie poważnych problemów Amerykanie byli gotowi zaangażować się militarnie, co udowodnili już względnie wcześnie, podczas wojny w Korei.

Po trzecie, państwa te oprócz związania swoich interesów z Waszyngtonem rozwijały się w znacznie mniej uregulowanym otoczeniu międzynarodowym. Otaczający je sąsiedzi często egzystowali na równie niskim poziomie, zaś w regionie nie było organizacji choć trochę porównywalnej wpływem na swoich członków do Unii Europejskiej.

Po czwarte, strategiczne znaczenie w zimnowojennej grze i szersze pole manewru przy wyborze drogi rozwoju złożyły się na jeszcze jeden zasadniczy czynnik – wszystkie trzy państwa przez kilkadziesiąt lat nie były demokratyczne. Problemy oligarchizacji czy niejasnej pozycji służb specjalnych, które w różnym stopniu dotykają nasz region, są niewielkie w porównaniu z niegdysiejszym zdominowaniem „tygrysów” przez wojskowych, duże przedsiębiorstwa lub rządzącego twardą ręką lidera.

Na północ patrz!

Zastanawiające jest, z jaką łatwością przychodzi Kuziowi klasyfikowanie Polski jako kraju podobnego do wspomnianych ze względu na ubóstwo surowcowe. Należy ze sceptycyzmem traktować entuzjazm, który zaserwowali nam politycy i dziennikarze wieszczący drugi, łupkowy Kuwejt nad Wisłą. Nadal nie można jednak przekreślać wykorzystania polskich złóż. Samo uzyskanie niezależności gazowej może poprawić pozycję Rzeczypospolitej, nie mówiąc już o ewentualnym rozkręceniu sprzedaży innym.

Być może należy więc spoglądać nie tylko na Wschód, lecz także, z zachowaniem proporcji, na takie kraje jak Norwegia? Jako demokratyczne państwo, mniej pewne zewnętrznej protekcji militarnej i niegdyś po prostu słabe, może ona być nam znacznie bliższa ze swoimi doświadczeniami. To temat na osobny artykuł, niemniej warto zaznaczyć, że niedocenianym i niezbyt głęboko studiowanym w Polsce przykładem są państwa skandynawskie. Najczęściej myślimy o nich w kontekście rozwiniętego państwa opiekuńczego czy wysokiej skali opodatkowania, zapominając o wyrafinowanej dyplomacji, inwestycjach w edukację i wytworzeniu wysokiej jakości kultur strategicznych. Szczególnie to ostatnie jest moim zdaniem inspirujące, biorąc pod uwagę podobne problemy z kolejnymi inkarnacjami rosyjskiego imperium.

Nie liczmy na Putina

Kuź zagalopował się, mówiąc o tym, że polskie elity nie czują zagrożenia i zdają się ze zbytnią pewnością patrzeć na Pakt Północnoatlantycki i Unię Europejską. Tak, jakby uwierzył w oficjalne, uspokajające deklaracje polskich urzędników w tej kwestii. Tymczasem ich zachowanie jest zrozumiałe, bo jaki mamy interes w publicznym kontemplowaniu słabnącej roli NATO?

Więcej pewności analitycznej daje interpretowanie czynów i tutaj widać drobny powód do optymizmu. Zapowiedź modernizacji armii, która w przeciągu najbliższej dekady ma być doinwestowana sumą 140 mld zł, daje pewien dowód na to, że polska klasa polityczna dostrzega zagrożenia. Rzekłbym wręcz, że reaguje na nie w tym przypadku z niespodziewaną dynamiką.

Kolejny błąd popełnia Kuź, pisząc, że jeżeli chodzi o zwiększenie poczucia zagrożenia elit (skłaniające wedle przywołanej przez autora koncepcji do wzmożenia wysiłków propaństwowych), „możemy liczyć na nieocenioną pomoc” Władimira Putina. Co prawda, nie jest to polityk znany ze szczególnej troski o los Polaków, ale trudno też wskazać w jego rządach jakąkolwiek twardo trzymaną linię w stosunkach z państwami Zachodu.

Kreml doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że najgorsze, co mógłby zrobić, to jednoczyć polskie elity względem siebie. Modeluje więc stosunki z nami w zależności od swoich potrzeb. Czasem odważa się na ciepłe gesty, aby po chwili pomachać palcem.

Nie jesteśmy w tym przypadku specjalni. Takie same doświadczenia mają Węgrzy, a ostatnio lekcję dyplomacji w rosyjskim stylu dostaje Holandia. Historia relacji Federacji Rosyjskiej i państw Unii Europejskiej to sinusoida z wysoką amplitudą – podgrzewanie i schładzanie stosunków na przemian. Nie możemy więc liczyć na prezydenta Putina w żadnej kwestii, a już na pewno nie powinniśmy czynić jakichkolwiek tego typu założeń przy tworzeniu własnej strategii rozwoju. Ogólnie, myśląc o swojej przyszłości, nie powinniśmy zakładać wielu pewników w zachowaniu innych państw.

Porzucić mrzonki

Widzimy więc w „Polska może być tygrysem!” dużo fatalizmu (wszechobecny kryzys), który szybko przeradza się w nieuzasadniony optymizm, tak doskonale wyrażony w zdaniu: „Należy się więc spodziewać, że już wkrótce większość uczestników polskiego życia publicznego stanie się bardziej patriotyczna i geopolitycznie zorientowana na mniejszy region środkowoeuropejski”. Taka sytuacja jest trudna do przeanalizowania ze względu na swoją skalę. Upraszczając jednak, od razu nasuwa się pytanie: czemu nieudolne elity tego słabego, pogrążonego w ruinie kraju nie miałyby uczynić czegoś odwrotnego i np. spróbować się wepchnąć w ramiona Niemiec?

Poszukiwanie szans modernizacyjnego skoku jest naturalne dla państw, którym nie udało się załapać do światowego centrum, w jakim żyją najbogatsi, najsilniejsi i najbardziej innowacyjni. Rzadko przy tym pojawia się otrzeźwiająca konstatacja, że „tygrysie skoki” są niezwykle rzadkie i zdarzają się w unikalnych warunkach, co więcej, prawie nigdy o własnych siłach. Idea przełomu, który czyha tuż za rogiem w sytuacjach kryzysowych, nie jest sama w sobie zła, choć nadużywana. Jak u eurofederalistów, którzy antidotum na wszystkie problemy współczesnej Europy widzą w odgórnym zacieśnianiu integracji.

To mrzonka. Podobnie jak przeświadczenie, że Polska znajduje się w obecnie w podobnym momencie do Korei Południowej po II wojnie światowej. Tylko dziejowa zawierucha mogłaby uczynić to porównanie uczciwym i pozwolić budować Rzeczpospolitą zupełnie na nowo. To nie ten poziom zgnębienia. Trapią nas inne problemy, znacznie bardziej skomplikowane.

Skoro błędna jest diagnoza, nietrafiona jest również recepta. Zastanawiając się, jak przejść do wyższej ligi, nie zastanawiajmy się nad skokiem. Pomyślmy, jak skutecznie przyspieszyć.

Piotr Woyke

Artykuł ukazał się w Tygodniku "Nowa Konfederacja", który działa we współpracy z portalem Fronda.pl