Massimiliano Tresoldi – zdaniem lekarzy nie ma prawa żyć. Po wypadku uznali oni, że jest warzywem, „martwym pniem, w które trafił piorun”, „centralką telefoniczną, w której spaliły się wszystkie przewody”. Personel medyczny, który zajmował się nim po wypadku nie mówił już o nim nawet jak o człowieku, a określał go numerem „sześć”, byle tylko nie dostrzec w nim człowieka, który potrzebuje nie śmierci, ale pomocy. Matka jednak nigdy nie pogodziła się z takim traktowaniem. Ona wiedziała, czuła, że syn żyje, i że musi – wraz z mężem i przyjaciółmi Massimiliano o niego walczyć. Zabrała go, wbrew groźbom ze szpitala, i przez dziesięć lat cierpliwie, przy pomocy dziesiątków wolontariuszy, rodzeństwa, przyjaciół i fachowców, rehabilitowała człowieka, który – zdaniem lekarzy – był w stanie wykluczającym jakąkolwiek komunikację, człowiekiem, którego można zagłodzić czy zabić, jak zabito – na zlecenie ojca i za zgodą włoskiego sądu – Eluanę Englaro, która znajdowała się dokładnie w takim samym stanie jak Tresoldi.

I po dziesięciu latach odniosła sukces. Odzyskała syna, przywróciła go życiu, przywróciła świadectwo osób w stanie wegetatywnym, światu. Wieczorem pewnego dnia, gdy nie miała już, jak to robiła codziennie, siły, by jego ręką uczynić znak krzyża, rzuciła mu tylko: „chcesz zrobić znak krzyża? A więc zrób!” - opisuje te wydarzenia w niesamowitej książce „A teraz idę na Maksa. Dziesięc lat w śpiączce i powrót”, którą właśnie opublikowało wydawnictwo Jedność. „Nie mam chęci, ani zamiaru się modlić! Jestem zmęczona. Zmęczona!” - krzyczała. „Odwracam się, by wziąć chusteczkę i otrzeć łzy, a chwilę potem znów patrzę na Maska... i widzę, że podnosi rękę do góry i robi znak krzyża! Nie wierzę własnym oczom. Jestem sama w pobliżu niego i obawiam się, że serce mi stanie. Czuję się niczym sparaliżowana, Nieruchomieję” - opisuje ten moment.

Moment, od którego zaczął się powrót jej syna do świata pełnej świadomości, a także jego szczególne świadectwo. Massimiliano bowiem nie tylko zaczął się, początkowo za pomocą gestów, a potem słów, kontaktować z rodzicami, lekarzami, bliskimi, ale także zaczął zaświadczać, że jego życie, życie osób takich jak on ma sens, że każdy ma swoją godność i jest zdolny do prowadzenia szczęśliwego życia. Początkiem tej służby, tego szczególnego powołania Massimiliano jest sprawa Eluany Englaro. Kobietę tę, po siedemnastu latach w stanie wegetatywnym, sąd włoski na wniosek ojca, skazał na śmierć głodową. Massimiliano słucha programów, w których eksperci przekonnują, że osoby takie jak on są pozbawione wartości, i że jedyne, co można dla nich zrobić, to je zabić, i robi się coraz bardziej wściekły. Tak jak jego rodzice, którzy zaczynają dzwonić do dziennikarzy i przekonywać ich, że propagowanie postulatów ojca Eluany, uderza w osoby niepełnosprawne, budzi w nich lęk o ich własne życie, i wreszcie odbiera poczucie, że są komukolwiek do czegokolwiek potrzebne. Massimiliano zaś, ćwicząc, szykuje się do tego, by wykrzyczeć swoją złość. A gdy Eliana umiera z głodu, on komentuje to dla jednej z gazet, podkreślając, że jest szczęśliwy, i że współczuje Eluanie. A potem zaczyna podróżować po Włoszech i głosić, bez słów, językiem gestów, ale i coraz częściej słowem, które nauczył się z siebie wydobywać, że chce żyć, że jest szczęśliwy, i że głupcami są ci, którzy chcą zabijać.

„Nigdy nie myślałem o śmierci, nawet kiedy byłem w szpitalu. Bo życie jest wspaniałe. Pamiętam niektóre chwile, kiedy byłem mały, piłkę, przyjaciół, oratorium, , ale nie tęsknię za tym. Dużo pracowałem i poznałem mnóstwo sympatycznych ludzi. Chcę nadal pracować, by czynić postępy, oraz mieć więcej rozrywki” - podkreśla Massimiliano. A podczas spotkań, gdy ludzie go pytają, czy nie chciałby umrzeć, odpowiada krótko: „oszalałeś”

Na spotkania z nim przychodzą setki młodych ludzi, którzy uczą się od niego, że życie jest wartością. A tej radości, świadomości uczą się od niego także ludzie, którzy także dotknięci są chorobą. Być może najmocniejszym świadectwem spotkania z Massimiliano są słowa Mario Melazziniego, lekarza, który choruje na SLA (stwardnienie zanikowe boczne), i który początkowo chciał eutanazji, a później – także dzięki świadectwu całej rodziny Tresoldich – odkrył, że życie ma wartość. „Żadnej cywilizacji nie można budować na fałszywych przesłankach. Ponieważ prawdziwa miłość nie zabija i nie domaga się śmierci. Koniecznie trzeba rozpocząć konkretną dyskusję o tym, co się robi w celu uniknięcia marginalizacji ludzi z poważnymi patologiami lub kalectwem” - podkreśla lekarz, którego mięśnie stopniowo przestają pracować. Ale który odkrył, także dzięki Massimiliano, że życie ma wartość. „Choroba nie odbiera emocji, uczuć, możliwości rozumienia tego, że «być» liczy się bardziej niż «czynić». Może wydawać się paradoksalne, ale ciało odarte z nadmiaru, upokorzone w swym zewnętrznym wyglądzie pozwala bardziej zajaśnieć duszy, czyli temu miejscu, gdzie obecne są klucze, jakie mogą w każdej chwili otworzyć pozornie zamkniętą bramę i pozwolić na zrealizowanie, w jak najlepszy sposób, biegu własnego życia” - uzupełnia dr Melazzini.

Te słowa szokują, nas zamkniętych w utylitarnym paradygmacie myślenia, ale tylko one mają moc uczynienia naszego życia bardziej ludzkim. Massimiliano Tresoldi, jego matka i ojciec, a także setki innych osób, które im pomagają, są tego najlepszym dowodem.

Tomasz P. Terlikowski

L. Tresoldi, L. Bellaspiga, P. Ciociola, A teraz idę na Maksa! Massimiliano Tresoldi 10 lat w śpiączce i powrót, tłum. K. Kozak, Wydawnictwo Jedność, Kielce 2013, s. 239.