Był 12 stycznia 2009 roku. Siedziałem w Mediolanie w biurze redaktora naczelnego „Corriere della Sera”. Przybyłem do Paolo Mielego na czas, o pół do pierwszej. Taką punktualność mogą we Włoszech zapewnić jedynie karabinierzy, którym państwo włoskie powierzyło moje bezpieczeństwo zagrożone przez islamskich terrorystów. To oni wydali na mnie wyrok śmierci i ustawicznie mi grozili. W tamtych właśnie dniach aparatura podsłuchowa wyłowiła rozmowy samozwańczych imamów algierskich i marokańskich, obsadzających meczety północnego zachodu Włoch. Rozmawiali o zamachu na moją osobę. To skłoniło generała Gianfrancesca Siazzu, komendanta głównego karabinierów, do przyjęcia propozycji sformułowanej przez generała Vittoria Tomasoniego, komendanta prowincji rzymskiej i mojego bezpośredniego opiekuna, w porozumieniu z generałem Saveriem Cotticellim, komendantem regionu Lacjum, i generałem Corradem Borruso, komendantem ponadregionalnym dla Włoch Środkowych, żeby wzmocnić jeszcze bardziej moją ochronę dodatkowymi ludźmi, a także trzema szybkimi pojazdami pancernymi otwierającymi konwój towarzyszący mi w trakcie moich podróży po kraju. Wzmocniono także ochronę mojego domu. Karabinierzy mieli dostać najnowsze karabinki. Ponadto poproszono premiera o pozwolenie na tymczasowe korzystanie przeze mnie z państwowych samolotów przy odleglejszych podróżach, dopóki nie objawią się jasno zbrodnicze zamiary islamskich terrorystów przebywających pod fałszywymi pretekstami na włoskim terytorium.

Dla nich bowiem stałem się głównym celem ataku we Włoszech. Mieli mnie wyeliminować za wszelką cenę. Byłem symbolem zła. We mnie mieli pokonać wroga apostazji od islamu. Tego, który obrócił się przeciwko meczetom, imamom, kaznodziejom, przeciwko marionetkom i ukrytym sprawcom pociągającym za sznurki w tym teatrze zorganizowanym w ogólnokrajową sieć. A także w sieć europejską oraz w zglobalizowaną sieć muzułmańskiego ekstremizmu i terroryzmu. We mnie mieli wroga sprawy arabskiej i sprawy islamu, zaprzedanego Izraelowi, syjonistom, Żydom. Apostatę, który zaparł się jedynej prawdziwej religii poddania wobec Allacha i posunął się aż do przyjęcia religii chrześcijańskiej, która jest bałwochwalczą wiarą w Trójcę i boskość Jezusa.

Zgodnie z technicznym językiem służb przyporządkowano mnie „pierwszemu poziomowi specjalnemu” ochrony, przyznawanemu tym, którzy naprawdę ryzykują życiem. Tak więc jestem najbardziej chronionym cywilem we Włoszech po premierze Silvio Berlusconim, który – poza ochroną przewidzianą dla przedstawicieli najwyższych szczebli państwowych – ma także ochronę osobistą. Chcieli się do niej przyłączyć muzułmańscy terroryści, którzy 18 czerwca 2008 roku w orędziu napisanym po włosku na wewnętrznym forum strony związanej z Al-Kaidą pod tytułem Muhajir Allah Wada’a ahlahu (Wychodźca Allacha, który odżegnał się od swego ludu) grozili nam śmiercią, wymieniając nas z imienia i nazwiska.

Tak więc tego poranka, 12 stycznia, właśnie ze względu na stan nadzwyczajny, samochody eskorty nie zatrzymały się jak zwykle na wprost głównego wyjścia na via Solferino 28, lecz wjechały jeden za drugim na wewnętrzny dziedziniec strzeżony przez agentów DIGOS (Głównego Zarządu Bezpieczeństwa), wydzielonej jednostki policji złożonej z ludzi wyspecjalizowanych w zapobieganiu aktom terroryzmu na terytorium Włoch i za granicą.

Wkroczyłem do biura Mielego na pierwszym piętrze historycznej siedziby „Corriere”. Wszedłem na końcu. Miałem ściśnięte gardło. Zapewne po raz zjawiłem się w świątyni włoskiego dziennikarstwa, w historycznej siedzibie najbardziej prestiżowego dziennika, w którym przez pięć i pół roku miałem zaszczyt być zastępcą redaktora naczelnego. Najpierw – zgodnie z moim dawnym zwyczajem – zwróciłem się do zaprzyjaźnionych pracownic sekretariatu kierownictwa, z którymi mam doskonałe relacje, chociaż nasze kontakty, od momentu kiedy wyprowadziłem się z Mediolanu, są sporadyczne. Później usadowiłem się w fotelu pod drzwiami gabinetu Paola Mielego. Oczekując na zakończenie porannej rytualnej odprawy dla redakcji,na której redaktor naczelny i jego zastępcy, a ponadto szefowie działów oraz osoby cieszące się wyjątkowymi względami wybierają najważniejsze teksty numeru, zanurzyłem się w refleksji o mojej własnej przeszłości. Pożegnalne uściski ze strony mojego szefa oznaczały, iż ostatecznie żegnałem się z ponad trzydziestoma pięcioma latami spędzonymi we włoskim świecie dziennikarskim!

Był to wybór życiowy, natchniony przyrodzoną predyspozycją, wszczepiony we wrodzoną treść mojego życia, wybór urabiający świadomie „ja”, zamieszkujący w głębi misterium duszy, złączony z moim spontanicznym i nienasyconym pragnieniem totalnego zjednoczenia z bliźnim, z tym „drugim”, który mnie tak całe życie przyciągał. W tym wyborze odnajduję się instynktownie i z miłością, aż stanie się relacją małżeńską i wypełni się tu i teraz aż na wieczność. Aż przetrwa w tym małżeństwie jako integrujący element tego „my”, którym jest ludzkie braterstwo i duchowa komunia. Miłość do dziennikarstwa wyzwoliła się we mnie niczym nagląca żądza szukania przekonującej odpowiedzi na wiele pytań dotyczących naszej ziemskiej egzystencji, np. jak moje własne istnienie objawia się w świetle Pisma i Słowa, pozwalając mi zanurzyć się w człowieczeństwie, które nas wikła, abyśmy zrozumieli jego egzystencjalny trud i dzielili z nim cudowną, nierozłączną więź rodzącą się w ciele i uwzniośloną przez ducha.

Oglądałem to fantastyczne doświadczenie ze zdziwieniem i zakłopotaniem artysty, który zakochuje się we własnym środku wyrazu, gdyż ten środek jest wewnątrz niego, nawet jeśli do niego w pełni nie należy, bo jest mu podarowany. Z podziwem artysty, który odkrywa, że dokonuje się czarodziejska transformacja w świetle spowijającym szlak prowadzący do prawdziwej miłości drogich osób, uprzednio postrzeganych jako przedmiot dojrzałego i nieposkromionego pożądania, a potem jako uczestników wielkiej, pełnej afektów rodziny, której nikt i nic nigdy nie rozdzieli. Ale przede wszystkim dziennikarstwo było dla mnie powołaniem, które dawało spełnienie i zapłatę za całe to podwyższone tętno, za te intuicje, za dążenia i przekonania, które wykraczają poza naszą codzienność i ukazują nas w naszej niepowtarzalności, pozwalając na najważniejszy podbój, do którego może aspirować każdy na tej naszej ziemi. Chodzi o głęboką, nieograniczoną miłość do bliźniego, aż do poświęcenia duszy i ciała dla wyjednania mu jego dobra, w tej absolutnej pewności odnoszącej się do naszego dobra.

Tak więc dla mnie dziennikarstwo było transpozycją tej autentycznej wiary chrześcijańskiej, zbudowanej na miłości bliźniego, która ucieleśnia się w przepowiadaniu Jezusa. Tego, który oddał własne życie. Jest to etyczna koncepcja osobistego zaangażowania, dojrzałego, właściwego zaangażowania zawodowego, zanim jeszcze dostąpi się pełnej świadomości łaski wiary w Chrystusa, który w sposób oczywisty towarzyszy nam zawsze i nigdy nas nie opuszcza.

Dzisiaj wiem, że wewnątrz mojego jestestwa byłem chrześcijaninem, zanim jeszcze odrodziłem się w pełni świadomości wiary Chrystusowej w tę noc Wigilii Paschalnej, w sobotę 22 marca 2008 roku, po pięćdziesięciu sześciu latach przeżytych w religii muzułmańskiej. Połączyłem się z jedynym Bogiem Prawdy, Życia, Miłości, Wolności i Pokoju. Z Bogiem, który stał się człowiekiem na nasz obraz i podobieństwo, aby odkupić nas z naszych grzechów przez ofiarę swojej śmierci na krzyżu i towarzyszyć nam przez cud swego zmartwychwstania ku wiecznemu zbawieniu. Był to niezmierzony dar Boskiej Opatrzności. Otrzymałem go wraz z najpiękniejszym prezentem, jaki mogło mi ofiarować życie. Otrzymałem bowiem chrzest, bierzmowanie i komunię z rąk wikariusza Chrystusowego, papieża Benedykta XVI.

Była to przystań po długim rejsie duchowym, który „przypadkiem” rozpocząłem w wieku czterech lat. Wówczas spotykałem autentycznych świadków zauroczenia, dobroci i racjonalności całkowitego oddania się Jezusowi. Później krok za krokiem w swym życiu osobistym wciąż oglądając się za siebie, zrozumiałem, że ten „przypadek” bardziej nawet niż inne „przypadki” określa bieg naszego życia, zupełnie nieprzypadkowo, lecz z ręki Wszechmogącego, Wszechobecnego Pana, który woli nie pozostawiać swego podpisu na naszym doczesnym życiu znanym mu skądinąd w każdym szczególe. Pana, który daje nam wiarę, nam – skromnym narzędziom Losu, który nas przerasta, lecz także nas szanuje – pieczętując nas jako aktorów naszego życia na mocy wolności wyboru między prawdą a kłamstwem, między dobrem i złem, między tym, co dobre, a tym, co grzeszne. „Przypadek” jest niezwykłą okazją, udzieloną nam przez Boską Opatrzność, a do nas należy podjęcie tej sposobności. To my mamy ją docenić i przekształcić w wewnętrzne wzbogacenie i wzrastanie.

MAGDI CRISTIANO ALLAM
Tłumaczył: Marcin Masny

Tekst pochodzi z kwartalnika FRONDA nr. 54