Nikt nie jest bez grzechu. Może więc należałoby milczeniem skwitować wyczyn dziennikarzy „Gazety Wyborczej”, gdyby nie kilka rzeczy, które w tym wyczynie błyszczą, a które w każdej szkółce dziennikarskiej dla początkujących, winne być przestrogą, jakich rzeczy trzeba unikać. A nawet trzeba je wyeliminować od pierwszych kroków, jakie się stawia w tym zawodzie. Na pewno złym doradcą jest nienawiść do swojego bohatera, choćby naszym punktem wyjścia było przekonanie, że bohater to postać na wskroś i pod każdym względem zła.  Zaś jego kompromitacja jest naszym powołaniem. Zbyt mocny emocjonalnie stosunek do przedstawianego bohatera zniekształca nasze spojrzenie. Zamiast budować jego obraz – nawet negatywny w założeniu – w sposób rzeczowy, poparty faktami  wstawiamy watę, styropian a nawet fantasmagorie , byle sporządzony portret był bliski zamierzonego. Byle by nakarmić czytelnika podobnie negatywnymi emocjami, jakie my żywiliśmy do bohatera, zanim zabraliśmy się do gromadzenia faktów, które nasze przeświadczenie potwierdzą. Chęć skompromitowania bohatera za wszelką cenę, prowadzi często do auto kompromitacji, co materiał, który znalazłem w „Gazecie” w pełni potwierdza.  

Obiektem ataku dziennikarzy był w tym tekście Antoni Macierewicz,  jako minister obrony narodowej. Przez uczniów i podwładnych Adama Michnika traktowany jako niekwestionowany diabeł w ludzkiej powłoce. To żadna nowość, jeśli idzie o przekonanie mediów lewicowych, do niedawna prorządowych, wśród których „Gazeta” pełni od lat rolę przywódcy stada.

Wypełnienie odpowiedzialnej misji skompromitowania Macierewicza – można założyć, że to najwyższe – powierzyło trójce wypróbowanych i oddanych cyngli dziennika – Agnieszce Kublik, Wojciechowi Czuchnowskiemu i Pawłowi Wrońskiemu.  Bardziej odpowiednich sił do wypełnienia tego zadania kierownictwo pisma nie mogło znaleźć. Wszyscy obdarzeni żyłką do prowadzenia śledztw dziennikarskich zgodnych z linią i wytycznymi. Takie nagromadzenie sił i środków powinno przynieść wspaniałe owoce dziennikarskie, po opublikowaniu których Macierewicz winien zostać natychmiast odwołany ze swego stanowiska, albo sam zrezygnować z funkcji ministra.  Niestety, rezultaty śledztwa były opłakane.  Dziennikarzom „Gazety” udało się wykryć jedną tylko rzecz, w dodatku banalną – w ministerstwie praca nie kończy się o 17. Po tej godzinie pracuje minister, a wraz z nim musi to robić cała masa innych ludzi, w tym najróżniejszych – jak to w wojsku bywa – oficerów. Ale zdarza się, że pracuje i w nocy.

Nie trudno zauważyć, że jest kwestią interpretacji, czy przedłużony czas pracy poczytać za objaw totalitaryzmu, nacjonalizmu, faszyzmu, antysemityzmu i łamania konstytucji, czy za pracowitość i oddanie wszystkich sił, dla szybkiego wprowadzenia założonych zmian.

Wybitne cyngle nie znalazły prawie niczego interesującego. Zdobyte przez nich informacje  byłby w stanie zgromadzić przeciętnie zdolny stażysta. W tej sytuacja, każdy rozsądny i choć trochę szanujący się dziennikarz oznajmia szefom, że przykro mu, ale nie jest w stanie napisać tekstu, jaki zaplanowano. I na  tym powinna się sprawa zakończyć. W normalnym medium. Jednakże w „Gazecie” operacji nie daje się zatrzymać. Trójka cyngli, ośmieszając się, wysmaża rzekomo demaskatorski tekst o nowym szefie resortu obrony narodowej.

Może wszystkie moje uwagi są nie na miejscu. To przecież świetny tekst propagandowy.   

Jerzy Jachowicz

Źródło: www.sdp.pl

P.S. Tytułpochodzi od redakcji