W Prawie i Sprawiedliwości pojawił się pomysł karania za fakenewsy. Mówił o nim poseł Dominik Tarczyński. ,,Projekt mojej ustawy , o której wiele wcześniej mówiłem, jest na etapie prac. Przetłumaczono już podobną ustawę z języka niemieckiego, bo chciałbym zachować standardy europejskie. Tłumaczona jest jeszcze węgierska ustawa, jutro będzie gotowy jej polski przekład. Tacy ludzie, tacy pseudo-dziennikarze, takie pseudo-media będą karane tak jak karane są w całej Europie - zarówno w Niemczech, na Węgrzech, jak i w innych krajach. Nasza ustawa będzie mniej restrykcyjna, ponieważ na Węgrzech media, które podają fake newsy, muszą płacić 600 tysięcy euro. W Niemczech jest to pół miliona euro. Ja proponuję rozwiązanie mniej restrykcyjne, ale bardziej szczegółowe'' - powiedział Tarczyński.


W założeniu brzmi to wszystko naprawdę dobrze. Problem w tym, że w polskiej praktyce może mieć fatalne skutki. Spójrzmy tylko na sprawę artykułu na portalu Onet.pl. Przedstawiciele Prawa i Sprawiedliwości, w tym sam poseł Dominik Tarczyński, uznali onetowski artykuł za ,,fake news''. Media bliskie PiS orgłosiły, że wszystko tam zostało z palca wyssane, a na "dowód" przytaczano w wystąpienie rzecznik Departamentu Stanu USA, pani Heather Nauert.

To wszystko gruba pomyłka. Ta sprawa pokazuje jak na dłoni, że ustawa o fakenewsach to gruby błąd. Otóż prosta i szybka analiza wystąpienia pani Nauert pokazuje, że to, co napisał Onet, nadal może być prawdą. Dziennikarze Onetu napisali mianowicie o zawieszeniu kontaktów dyplomatyczych z USA na NAJWYŻSZYM poziomie, tymczasem rzecznik Nauert mówiła, że nie ma takiego zawieszenia na poziomie ,,wysokim''. Różnica jest podstawowa - według Onetu nie mogą spotykać się prezydenci, według Nauert mogą spotykać się niżsi rangą urzędnicy. Czy jedno drugiemu przeczy? Oczywiście, że nie. Podsumował to doskonale na ,,Do Rzeczy'' pan Łukasz Warzecha (tutaj).

Warzecha podsumował:

Cała wypowiedź rzeczniczki DoS jest przykładem modelowego dyplomatycznego meandrowania w celu uniknięcia niewygodnej deklaracji bez wygłoszenia ewidentnego kłamstwa. Heather Nauert, owszem, zdementowała, ale to, czego Onet nigdy nie napisał.

A jednak w ustach wielu polityków PiS i licznych mediów PiS bliskich artykuł Onetu to ,,fakenews'' i mógłby zostać ukarany na podstawie proponowanego prawa.

Jak więc? Media nie powinny pisać kłamstw - to jasne. Ale czy nie mają prawa pisać rzeczy, które partia rządząca UWAŻA za kłamstwa?! W ten sposób błyskawicznie pogrzebiemy z trudem w Polsce wywalczoną wolność słowa. Pomysł przedstawiony przez posła Tarczyńskiego jest krytykowany przez wielu dziennikarzy.

Zwrócił na niego uwagę na przykład Piotr Skwieciński, pisząc na portau wPolityce.pl (tutaj): Bo każda (nawet słuszna) władza demoralizuje. A wszyscy rządzący (nawet ci, którzy naszym zdaniem prowadzą słuszną politykę) mają psychologiczną tendencję do jej zwiększania. I moim, pesymistycznym zdaniem, nie czując zagrożenie hipotetyczną utratą władzy, mieliby nie mniejszą, tylko wlaśnie większą skłonność do jej nadużywania.


To bardzo słuszne wnioski. Tak, jest prawdą, że rządy PiS to najlepsze, co wydarzyło się w polskiej polityce po roku 1989. Nie może to jednak pod żadnym pozorem sankcjonować ustaw ograniczających wolność słowa. Partia rządząca nie może zastraszać dziennikarzy ustawami. Kłamstwo musi być karane - ale nie zawsze da się ocenić, co jest kłamstwem. Jeżeli ma to funkcjonować tak, jak w przypadku Onetu, to koniec.

I na koniec. Poseł Tarczyński powołuje się na przykład Niemiec. Tego samego kraju, który kradnie za pośrednictwem Jugendamtów polskie dzieci depcząc władzę rodzicielską i wolność rodziny. Takie mają Niemcy pojęcie o wolności. To nie jest dla nas przykład!!!

Krzysztof K.

przesłane redakcji portalu Fronda

mod