Przepraszam za użycie sportowego pojęcia w kontekście wielkiego przeżycia duchowego, jakim była wczorajsza akcja „Różaniec do granic”, ale właśnie ono najlepiej oddaje gigantyczną różnicę między imponującą, obliczaną na około miliona liczbą uczestników jednorazowej, zbiorowej modlitwy (nie tylko na rubieżach Polski), a sumą tych, którzy przyszli w ubiegłym i w bieżącym roku na różnego rodzaju antyrządowe demonstracje.

            Nawet zawodowi inżynierowie dusz, którzy z widocznym poczuciem wyższości i lepszego niż u prostaczków Bożych rozumienia istoty chrześcijaństwa wyśmiewali, lekceważyli, obrażali gromadzących się w wielu miejscach - mimo kiepskiej pogody - zorganizowanych oddolnie, a nie przez instytucje kościelne „różańcowych katolików” muszą z pokorą przyznać, że na ich wezwania nigdy nie stawiło się tyle osób.

            Na nic nie zdadzą się więc żałosne próby umniejszenia znaczenia tej akcji oraz podważenia jej sensu poprzez nazwanie jej kontrowersyjną, zaściankową, obskurancką, wsteczną, niezgodną z duchem czasu i z nowoczesną papieską posługą Franciszka. Nie uda się bowiem zafałszować rzeczywistości, choćby zabierali się do tego najlepsi spece od medialnych manipulacji.

            A tą twardą rzeczywistością są liczby uczestników poszczególnych wydarzeń, które bardzo łatwo porównać zestawiając ze sobą „Różaniec do granic” z „czarnymi protestami”, manifestacjami przeciw reformie sądownictwa, czy wiecami zwoływanymi przez opozycję. I wtedy niemal automatycznie przychodzi na myśl tytułowe sformułowanie.

Jerzy Bukowski