Najpierw wydawało mu się, że odegra podobnie znaczącą rolę w obozie zjednoczonej przed jesiennymi wyborami parlamentarnymi opozycji jak w Koalicji Europejskiej, w ramach której Sojusz Lewicy Demokratycznej uzyskał znacznie lepszy wynik niż sam przewidywał. Potem - wzgardzony przez Grzegorza Schetynę - uznał, że on i tylko on będzie rozdawał karty w wąskiej koalicji SLD z Wiosną i z Razem.

Nie przewidział jednak, że przewodniczący Platformy Obywatelskiej okaże się bardziej cynicznym i bezwzględnym graczem niż zaprawiony w gabinetowych roszadach stary komuch. Zamiast błyszczeć jako gwiazda lewicowego porozumienia stał się syndykiem masy upadłościowej Sojuszu, z którego Schetyna wyciąga mu kogo chce jak rodzynki z zakalcowatego ciasta.

Pewny siebie, wygadany i brylujący w mediach Włodzimierz Czarzasty został zepchnięty do głębokiej defensywy. Z politowaniem patrzą na niego nie tylko Robert Biedroń i Adrian Zandberg, ale także wielu doświadczonych towarzyszy z PZPR-owskim rodowodem, jak również młode wilki SLD, dla których liczy się wyłącznie skuteczność w dążeniu do politycznego sukcesu, a nie żadne wzniosłe ideały.

Obie te grupy nie będą mieć najmniejszych skrupułów, żeby pozbawić go przywództwa w Sojuszu, jeżeli jesienne wybory przyniosą tej partii spektakularną klęskę i pogrzebią niewczesne rojenia o byciu największą siłą w obozie opozycji.

Jerzy Bukowski