Niechże się Kazio Marcinkiewicz zdecyduje, w którą stronę chce iść. Nie mogę za nim trafić. Raz tak, to znów całkiem odwrotnie. Nie, nie. Nie chcę brudnymi buciorami wkraczać w jego życie prywatne. A uczuciowe to już w ogóle. Wyłącznie publiczne. Jak mówią: - Pro publico bono. Gdyby sam tak nie chlapał językiem, być może nigdy bym się nie dowiedział o jego wielkiej love do Izabel. I vice versa. A później o dramatycznym rozstaniu dwoje Skowroneczków, które zanim to nastąpiło, przez kilka lat świergotało, we wszystkich kolorowych pismach, jak ich ciała drżą, kiedy na siebie patrzą na meczach koszykówki, podnosząc niebywale czytelnictwo na wsiach i małych miasteczkach.

Teraz jest sam. Zaprzestał koszykówki. Gustuje w piłce nożnej. Tak by się mogło wydawać. Bo biorąc tak na zdrowy rozum. Komu by się chciało, jak jest już zimno i ciemno lecieć na Łazienkowską, na stadion imienia fundatorki Hanny Gronkiewicz-Waltz, zbudowany za oszczędności miasta uzyskane z reprywatyzacji nieruchomości?

Powodem mogło być to, że tego dnia Legia grała ważny mecz z Lizboną z Portugalii. Cała rzecz w tym, że to, co było powodem dla kilku tysięcy ludzi, wcale nie interesowało byłego premiera. Dlatego wygrana Legii wielu tysięcy ludziom przyniosła mnóstwo radości. Wychodząc ze stadionu śpiewali, klaskali, tańczyli. Jeden Kazio Marcinkiewicz nie świętował. Opuszczał obiekt imienia swojej rywalki w wyborach na prezydenta stolicy, struty. Załamany. Co się stało? Co było tego przyczyną, że był bliski depresji? Kazia nie interesował ani mecz, ani jego wynik.

Wpadł tu, żeby się pożywić. Przekąsić. Wtrąbić coś smacznego i sporego. Podjeść sobie. Specjalnie zboczył z Rozbrat na prawo, bo poczuł przypływ politycznej energii, którą postanowił zasilić kaloriami. – Nie będę politycznym emerytem – postanowił. Muszę tylko wybrać partię. Nie będę tego jednak robił o pustym żołądku – pomyślał.

Gdy wchodził, cały stadion wiwatował, bo Legia strzeliła przeciwnikom bramkę. Zaraz po tym poszedł do restauracji, ale lokal był zamknięty. Na drzwiach zobaczył odręczną kartkę: Kóchnia nie pracuje do końca meczu. – To już nie długo. Przeczekam – pomyślał i wrócił na swoje miejsce. Wreszcie koniec. Drogę do restauracji pokonywał slalomem. W połowie drogi w głośnikach usłyszał komunikat:- „Prosimy opuszczać stadion. Wszystkie obiekty i lokale stadionowe zamknięte”.

Spojrzał na zegarek. Była blisko 22.30. Wychodząc, usłyszał jak porządkowy w mundurze wyjaśniał jakiemuś kibicowi, że nie może wrócić po czapkę, którą zostawił na siedzeniu, bo na stadionie jest prezydent Duda i rozmawia z piłkarzami „Legii” w szatni. Marcinkiewicz odruchowo sięgnął do głowy i sprawdził: - Czapka jest. Przynajmniej to - pomyślał. - Gdzie o tej porze coś zjem? Lodówka pusta. Zaraz, chyba mrozi się jedno piwo. Pojadę do domu i napiszę twitta. Tym razem nie będzie to paszkwil na Kaczyńskiego. Powiem prawdę o tym, jak prezydent specjalnie przyjechał na stadion, żeby zagłodzić mnie na śmierć. Ale mu się nie udało.

Jerzy Jachowicz/sdp.pl