Fronda.pl: Zakończył się jubileuszowy szczyt NATO. Polska przedstawia jego wyniki jako swój duży sukces. Prezydent Andrzej Duda mówił, że potwierdzono zasadę kolektywnej obrony Sojuszu. Czy szczyt jest rzeczywiście naszym sukcesem? Ostatecznie potwierdzono jedynie tyle, że podstawowa funkcja NATO ma nadal zastosowanie. Jak ocenia to Pan Generał?

Gen. Roman Polko: Udało się załagodzić konflikt powstały po wypowiedziach prezydentów Francji i Turcji. To niewątpliwie pewien sukces, ale chwalenie się jest jednak trochę na wyrost. Przed szczytem byliśmy pełni obaw, bo doszło do próby zablokowania podstawowej funkcji NATO: realizacji wsparcia na mocy artykułu 5 oraz wsparcia finansowego dla państw flanki wschodniej. Nie ulega wątpliwości, że po szczycie wciąż bardzo wiele jest do zrobienia. NATO musi być w stanie działać razem. Sytuacja, w której padają takie wypowiedzi, jak Emmanuela Macrona o „śmierci mózgowej” Sojuszu, jest niedopuszczalna. Europejska część NATO, zwłaszcza Francja i Niemcy, muszą wziąć przykład z takich krajów jak Polska i zacząć inwestować przynajmniej 2 proc. PKB w swoje bezpieczeństwo. Myśl, że to konieczne, niezwykle powoli dociera do tych państw. Pora, żeby to się zmieniło. Zakończony szczyt nie przyniósł nic szczególnie nowego. Tymczasem potrzebujemy dać Rosji wyraźny sygnał: NATO jest spójne, mocne i nie pozwoli się podzielić.

 

Na szczycie zatwierdzono inicjatywę 4x30: stworzenie do 2020 sił wysokiej gotowości w postaci 30 batalionów zmechanizowanych, 30 eskadr powietrznych i 30 okrętów bojowych, które miałyby być gotowe do działania w ciągu maksymalnie 30 dni. To z perspektywy militarnej właściwy krok?

Inicjatywa 4x30, podobnie jak wcześniejsze zapowiedzi budowania sił szybkiego reagowania, to, mówiąc szczerze, ciągle bardziej retoryka i propaganda niż konkretna wartość. Gdy Polska wstępowała w 1999 roku do NATO osobiście uczestniczyłem z moim batalionem 18. w ćwiczeniach we Włoszech w ramach sił natychmiastowego reagowania. To już było: zostało jednak zlikwidowane, bo ktoś w Sojuszu uznał, że mamy koniec historii jak u Fukuyamy i świat jest bezpieczny. To, co dobrze funkcjonowało, zostało rozwiązane. Dzisiaj Sojusz wraca do tamtych idei, tyle, że nowa jest okładka. Mam nadzieję, że nie skończy się na deklaracjach i inicjatywa 4x30 ze sfery projektowej przejdzie w sferę rzeczywistą. Uwierzę w to, gdy te siły będą razem trenowały i NATO wróci do manewrów na skalę operacyjną, tak, jak robiono to przed laty. Władimir Putin nieustannie sprawdza gotowość i zgranie swoich sił; Rosjanie mają jednolite dowództwo. W ramach Sojuszu nie ma spójnego myślenia. To daje Rosji przewagę. NATO musi stać się na powrót jedną żelazną pięścią. Nie może być tak, że państwa członkowskie Sojuszu wzmacniają Moskwę kupując od niej surowce energetyczne, budując Nord Stream 2, nabywając systemy przeciwlotnicze. To zdrada idei NATO. Musimy działać razem i wspólnie reagować na zagrożenie na flance wschodniej. Bez tego realizacja artykułu 3. mówiącego o tym, że każdy kraj ma obowiązek budowania własnych zdolności, będzie fikcją, a NATO – tygrysem tylko na papierze.

 

Wicepremier Estonii krótko po wypowiedzi Emmanuela Macrona o „śmierci mózgowej NATO” przyznał, że nie wierzy w gwarancje Sojuszu; zaproponował tworzenie „planu B” razem z innymi państwami bałtyckimi i Finlandią. Czy ten region rzeczywiście jest dziś bezbronny na wypadek rosyjskiej agresji?

Bezbronni z pewnością nie jesteśmy. A jednak gwarantem siły Sojuszu są dzisiaj tylko USA. Mocne słowa prezydenta Donalda Trumpa wzywającego do zwiększenia nakładów na obronność czy wypowiedzi przedstawicieli państw bałtyckich są w pełni zrozumiałe. Żyjemy w świecie realnego zagrożenia. Tak jak mówił śp. prezydent Lech Kaczyński: Najpierw Gruzja, później Ukraina… Pierwsza wojna w wymiarze elektronicznym już miała miejsce, ciągle są przeprowadzane ataki na systemy informatyczne USA, Francji, Niemiec. Jest czego się bać i stąd potrzeba budowania własnego potencjału zdolności. Słowa o planie B należy rozumieć jako wezwanie do tego, by obudzić się i robić coś razem. Estończycy nie chcą na pewno szukać alternatyw dla NATO, bo to zadanie karkołomne. Kraje flanki wschodniej, z Finlandią włącznie, nie byłyby w stanie obronić się bez wsparcia NATO.

 

NATO świętowało 70-lecie Powstania, minęło też niedawno 20 lat, odkąd Polska przystąpiła do Sojuszu. Czy przez ostanie dwie dekady polska armia rozwijała się we właściwym kierunku i dziś możemy powiedzieć, że jesteśmy militarnie znacznie dalej, niż w 1999 roku? Nie brak głosów, że potencjał tak naprawdę zdegenerował się, zamiast się zwiększyć.

Dostrzegam wiele mankamentów w polskiej armii, wiele braków i deficytów. Nasza armia jest jednak zupełnie inna niż ta w latach 90. Służyłem w tamtej armii, brałem udział w pierwszej misji w Jugosławii. To, z czym myśmy tam pojechali, wołało o pomstę do nieba. Brak środków łączności, brak transporterów, brak siły ogniowej, brak zgrania; żołnierze wbrew woli, a nie chcący tam naprawdę działać. Wojsko ćwiczyło się w pokazach rozbijania głową dachówek czy płonących płyt betonowych, a nie w realnych zadaniach. Dzisiaj nasza armia ma praktyczne doświadczenia bojowe: z Jugosławii, Kosowa, Iraku, Afganistanu. W armii są ludzie myślący i doświadczeni, wiedzący, jak wygląda prawdziwe działanie. Nie ma też problemu braku znajomości języka angielskiego, znane są procedury NATO, potrafimy świetnie współdziałać. Polskie wojska specjalne w 2020 roku znowu przejmują dowodzenie. Jesteśmy na tym polu liderem. Wojska Obrony Terytorialnej świetnie współdziałają ze swoimi odpowiednikami z USA i tworzą nową jakość. Oczywiście, problemy ze sprzętem mają marynarka wojenna i lotnictwo, a nowoczesne technologie są niezwykle wymagające pod względem finansowym. Można wymienić liczne braki i deficyty, ale mimo wszystko w porównaniu ze stanem armii z roku 1999 mamy pozytywną rewolucję. Do Iraku jechaliśmy z pojazdami, które żołnierze opancerzali workami z piaskiem i blachą. Dzisiaj cudów wprawdzie nie ma, ale nie ma też takiej amatorszczyzny i improwizacji. Nawet sami żołnierze nie dopuściliby, żeby z czymś takim jechać i nie dadzą wepchnąć sobie byle czego.

 

W ciągu dwudziestu lat zmieniło się mocno spojrzenie na gotowość. Żołnierze przychodzą do pracy, nie przebywają stale w koszarach. Czy nie jest to poważnym osłabieniem armii?

Jako dowódca kompanii specjalnej miałem przede laty od ogłoszenia alarmu 40 minut, żeby mój pododdział opuścił rejon koszar z całym sprzętem i wyposażeniem. Pytanie tylko, do czego taka gotowość miała służyć? Byliśmy gotowi do wyprowadzenia wojska – ale wojsko nie było gotowe do walki. Gdy jechałem na pierwszą misję do Jugosławii, to 1/3 moich żołnierzy – w ramach wysokiej gotowości! - nie potrafiła strzelać. Nie było szkolenia i przygotowania, wojsko było malowane, na papierze. Ćwiczące „pieszo po czołgowemu”: jak czołgu nie było, to szli we czwórkę, a ktoś mówił „bum, bum” i udawał, że strzela z armaty. Taka to była gotowość! Dobrze to wyglądało jedynie podczas różnego rodzaju pokazów, gdzie gromadzono wszystkie siły i środki, ale codzienna rzeczywistość naprawdę mocno trzeszczała. Nie było też mowy o gotowości do współpracy z partnerami zagranicznymi. Co zastałem przejmując dowództwo w GROM? Skompletowanie ludzi na poziomie 30 proc., zero zapasów, żadnej termowizji, dwie rozpadające się łodzie, brak spadochronów. Podczas misji GROM na Haiti na 51 żołnierzy 3 posługiwało się językiem angielskim. Dzisiaj język angielski i znajomość procedur sojuszników jest standardem. Wojsko może nie siedzi cały czas w koszarach, ale gwarantuję, że na dany sygnał mobilizacja będzie następować normalnie. Nie chodzi o to, by w koszarach po prostu być, czas tam spędzony trzeba efektywnie wykorzystać.