Ewangelizacja bez straszaka

 

Przychodzi chrześcijanom co rusz spotykać się z tymi, którzy wypowiadają stereotypy brzęczące jak natrętne muchy i tyle razy już przeganiane, a przecież wciąż „wiszące w powietrzu”. Na przykład, że jakoby wszystkie religie mówią o tym samym, co oczywiście nie jest prawdą, chyba że ewentualnego podobieństwa szukać w tym, że w każdej z religii w jakiś sposób dochodzi do głosu religijna natura człowieka; ale co to za odkrycie, że ludzie podobni są ludziom (chyba że dzisiaj i takie stwierdzenie to już nie lada wyczyn)? W każdym razie mimo wszystko Kościół proponuje zamiast nastawienia z góry wykluczającego możliwość zbawienia niechrześcijan podejście inkluzywistyczne, które uznaje „zbawczą wartość religii pozachrześcijańskich, ale zbawienie w nich postrzega jako pochodzące od Chrystusa i obecne w Jego Kościele”[1].

 

Oczywiście nie oznacza to hurraoptymistycznego w ustach niektórych (a w rzeczywistości skrajnie pesymistycznego, bo za cenę odrzucenia wyjątkowości Jezusa) twierdzenia, jakoby istniały inne drogi do Boga obok Tego, który sam jest Drogą. „Dlatego należy wykluczyć – przestrzega niefrasobliwych teologów Międzynarodowa Komisja Teologiczna – istnienie odmiennych ekonomii zbawienia dla tych, którzy wierzą w Jezusa, i dla tych, którzy nie wierzą w Niego. Nie może być dróg prowadzących do Boga, które nie zbiegałyby się w jedynej drodze, którą jest Chrystus”[2]. Zresztą, moim skromnym zdaniem trzeba by zobaczyć drugą stronę medalu jakby nie było przyznawanego w ten sposób innym religiom: jeśli widzimy pozytywy (bo w jakiś tajemniczy sposób może tam działać Pan), zwróćmy też uwagę na negatywy (aktywność złego ducha!).

 

W każdym razie wierzący doświadczają pewnego napięcia, bo kiedy z jednej strony rozumieją, że doświadczenie Boga wymyka się granicom widzialnego Kościoła, to z drugiej nie bardzo wiedzą, jak uzasadniać w takim razie konieczność bycia w Kościele. Na pewno odpada ten straszak, którym zwykli się posługiwać co bardziej subtelni „nawracacze”, którzy ze źle rozumianej zasady extra Ecclesiam nulla salus wyciągnęli tyle (tylko i aż), że ci poza Kościołem idą prostą drogą do piekła. A również ci, którzy żyli przed Chrystusem nie mogą być przecież zbawieni. Bóg niewiele ma do powiedzenia, miłość również; koniec, kropka, wyrok zapadł. Tylko czemu nikt nie czyni z takiego stanu rzeczy zarzutu wobec Tego, który przyszedł tak późno na ten świat?

 

Nie tyle nawracanie, co służba

 

Ciekawe, że współcześni chrześcijanie wciąż tkwią w mentalności rodem ze średniowiecza. Bo dzielenie ludzkich dziejów na dwa okresy (przed i po Chrystusie) oraz ludzi na tych na pewno odkupionych i pozostałych biedaków zapomnianych jakoby przez Boga pochodzi z XIII wieku od Joachima de Fiore, którego doktryna została co prawda odrzucona, ale „przejęto od niego rozumienie wydarzenia Chrystusa jako punktu odniesienia, który mieści się wewnątrz samej historii”[3]. W każdym razie – uważa Joseph Ratzinger – takiego pęknięcia historii nie znało całe pierwsze tysiąclecie chrześcijaństwa[4], a tym bardziej Ojcowie Kościoła, którzy nie mówili o zwrocie w czasie czy centrum czasów, ale o pełni czasu. W tym rozumieniu Chrystus jest celem i sensem całych dziejów i wszystkich ludzi. Albo inaczej: całe dzieje i wszyscy ludzie potrzebują odkupienia i sensu, który znajdują w Nim. Paradoksalnie, chrześcijanie różnią się od niewierzących wszystkim i niczym: wszystkim, bo są nowym stworzeniem w Chrystusie, niczym – bo tak samo potrzebują Odkupiciela jak inni. Trzęsienie ziemi towarzyszące ukrzyżowaniu nie dzieli ziemi i czasów, ale ludzkie serca.

 

Zrozumienie tego, że Bóg może zbawiać innych sobie znanymi sposobami uwalnia chrześcijan od brzemienia, które do tej pory dźwigali, jakby wieczny los innych ludzi zależał bardziej od nich niż od Boga, a także każe im spuścić nieco z tonu i nie traktować innych niejako „z góry”. Jeśli zostają posłani z Dobrą Nowiną, to nie polega ona na ewangelizacyjnym uśmiechaniu się ukrywającym podstępne przesłanie: „ja jestem zbawiony, a ty potępiony, chyba że…”. W gruncie rzeczy to nie nasz problem, jak Ten, „który jest Zbawcą wszystkich ludzi, zwłaszcza wierzących” (1Tm 4,10), zbawić może także niewierzących. Właściwe pytanie, na które muszą sobie odpowiedzieć chrześcijanie, brzmi: dlaczego w takim razie jestem chrześcijaninem, skoro ani chrześcijaństwo nie gwarantuje zbawienia, ani bycie niechrześcijaninem nie zamyka bram niebieskich?

 

Ratzinger sugerował, że powyższe pytanie stanowi inną formę pytania bardziej podstawowego: dlaczego w ogóle Syn Boży przyszedł na ten świat, który po Jego przyjściu ma się nie lepiej niż przed, jakby odkupienie „nie zadziałało”? W odpowiedzi kardynał wskazywał na teologię przebóstwienia. W historii świata istnieje punkt zwrotny, jest to:

chwila, w której Bóg stał się człowiekiem, w której w pewnym miejscu świat utożsamił się z Bogiem. Sens całej późniejszej historii może polegać tylko na włączeniu całego świata w to zjednoczenie, tak, aby nadać mu pełnię sensu, która polega na byciu jednym z Bogiem. „Bóg stał się człowiekiem, aby ludzi byli bogami” – powiedział święty biskup Atanazy z Aleksandrii. Rzeczywiście, możemy powiedzieć, że tutaj ukazuje nam się właściwy sens dziejów. W utożsamieniu się świata z Bogiem cała przeszłość i cała przyszłość otrzymuje sens, który polega na włączeniu wielkiego kosmicznego ruchu w przebóstwienie, na powrocie do Tego, od którego ów ruch wyszedł[5].

 

Można by powiedzieć, że wraz z wydarzeniem wcielenia mamy do czynienia z pewnego rodzaju ewolucją, tyle że nie tak prostacką jak chciałby darwinista Richard Dawkins. Boski Geniusz dokonuje duchowej mutacji, pojawia się nowy byt, Ostatni Adam, nowe stworzenie, w którym dokonuje się przeskok ontologiczny – z ziemskiego człowiek staje się niebieskim stworzeniem. To, co się stało, nie pozostaje bez wpływu na ludzi, nawet jeśli nie są tego świadomi czy wprost to odrzucają. Ojcowie Soborowi wyrażą to w słowach: „On sam bowiem, Syn Boży, poprzez wcielenie zjednoczył się w pewien sposób z każdym człowiekiem”[6]; a więc stał się jednym z nas, podobny nam we wszystkim z wyjątkiem grzechu (por. Hbr 4,15).

 

Sens bycia chrześcijaninem polega na włączeniu się w ten ruch zjednoczenia wszystkich i wszystkiego w Bogu. Oczywiście jeśli jest prawdą, że wiara jest czymś osobistym ze względu na to, że wymaga osobistej decyzji, to jeszcze bardziej prawdziwe jest stwierdzenie, że chrześcijaństwo to nie jest osobista sprawa – w tym sensie, jakoby chodzić miało jedynie o moje indywidualne zbawienie. Jak Izrael przez swoje wybranie stał się błogosławieństwem dla innych narodów, tak Kościół również istnieje ze względu na ludzkość, a tożsamość chrześcijan Jezus przyrównuje do natury soli, przy czym trzeba by zapytać, czy celem jest, aby wszyscy stali się solą? W każdym razie na pewno rolą wierzących jest być wierzącymi w służbie tych Boskich planów oraz w służbie innym: „…stając się chrześcijanami, stajemy w służbie całości. Stanie się chrześcijaninem nie oznacza zatem zdobycia czegoś wyłącznie dla siebie; przeciwnie, oznacza porzucenie egoizmu, który zna tylko siebie i któremu chodzi tylko o siebie, i wejście w nową formę egzystencji kogoś, kto żyje wspólnotą”[7]. Oczywiście od służby dla innych niedaleko już do poświęcenia się ze względu na innych, a nawet do ofiary podejmowanej na wzór oddającego swoje życie Pana.

 

Wyrywanie z acedii a ofiara

 

Być może współcześni niewierzący to ci, o których w Apokalipsie mówi Bóg: „Znam twoje czyny, że ani zimny, ani gorący nie jesteś. Obyś był zimny albo gorący! A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust” (Ap 3,15-16). Choć jeśli przyjrzeć się kontekstowi, okazałoby się, że słowa te wypowiedziane są w stronę wierzących; czyżby i w tym podobni byli jedni i drudzy, wierzący i niewierzący, że ulegają temu samemu stanowi letniości? W każdym razie ta twarda retoryka Janowej Apokalipsy budzić ma z acedii. Tak w języku teologii duchowości nazywa się stan trwania w duchowym letargu. Wyrwaniu z tego snu na jawie sprzyja, jak zauważa znany karmelita, „coś niecodziennego, a dotykającego żywo naszej sfery cielesnej i zmysłowej. To właśnie budzi ze snu. Nawet jeżeli będzie to tylko efekt psychologiczny, sprawi także duchowe skutki”[8]. Właśnie tego koniecznego wstrząsu należy życzyć nieustannie śniącym: ani gorącym, ani zimnym, a podobnym do umarłych za życia.

 

„Ta niewinna w zewnętrznej formie obojętność może mieć źródło w ciężkiej winie, a pozorna beztroska w podchodzeniu do spraw najważniejszych w skrajnym – jak u nieboszczyka czy diabła – wewnętrznym usztywnieniu”[9]. Dotarcie do takich ludzi nie tylko graniczy z cudem, ale musi być cudem – w tym sensie, że dokonać może tego tylko nadprzyrodzona łaska: działająca w sercu niewierzącego oraz dokonująca czegoś przez wierzącego. Jeśli więc mamy do czynienia z walką, to duchową (por. Ef 6,12: „Nie toczymy bowiem walki przeciw krwi i ciału, lecz przeciw Zwierzchnościom, przeciw Władzom, przeciw rządcom świata tych ciemności…), która jednak nie omija oczywiście również ciała (tajemnica wcielenia!).

 

Przykładem i wzorem prowadzenia tego rodzaju walki – Apostoł Narodów. Błogosławiona chwila słabości, w której odsłonił on swoje serce, bo dzięki temu nie możemy już ulec powtarzanemu często pobożnemu stereotypowi: że Kościół pierwotny rozwijał się dynamicznie tylko w oparciu o działanie Ducha Świętego, jakby nie wymagało to w ogóle wysiłku ze strony człowieka. Zwróćmy uwagę na porównanie się św. Pawła z innymi „apostołami”[10] i przecierajmy uszy ze zdziwienia:

„Ta niewinna w zewnętrznej formie obojętność może mieć źródło w ciężkiej winie, a pozorna beztroska w podchodzeniu do spraw najważniejszych w skrajnym – jak u nieboszczyka czy diabła – wewnętrznym usztywnieniu”[11]. Dotarcie do takich ludzi nie tylko graniczy z cudem, ale musi być cudem – w tym sensie, że dokonać może tego tylko nadprzyrodzona łaska: działająca w sercu niewierzącego oraz dokonująca czegoś przez wierzącego. Jeśli więc mamy do czynienia z walką, to duchową (por. Ef 6,12: „Nie toczymy bowiem walki przeciw krwi i ciału, lecz przeciw Zwierzchnościom, przeciw Władzom, przeciw rządcom świata tych ciemności…), która jednak nie omija oczywiście również ciała (tajemnica wcielenia!).


Przykładem i wzorem prowadzenia tego rodzaju walki – Apostoł Narodów. Błogosławiona chwila słabości, w której odsłonił on swoje serce, bo dzięki temu nie możemy już ulec powtarzanemu często pobożnemu stereotypowi: że Kościół pierwotny rozwijał się dynamicznie tylko w oparciu o działanie Ducha Świętego, jakby nie wymagało to w ogóle wysiłku ze strony człowieka. Zwróćmy uwagę na porównanie się św. Pawła z innymi „apostołami”[12] i przecierajmy uszy ze zdziwienia:

Są sługami Chrystusa? Zdobędę się na szaleństwo: Ja jeszcze bardziej! Bardziej przez trudy, bardziej przez więzienia; daleko bardziej przez chłosty, przez częste niebezpieczeństwa śmierci. Przez Żydów pięciokrotnie byłem bity po czterdzieści razów bez jednego. Trzy razy byłem sieczony rózgami, raz kamienowany, trzykrotnie byłem rozbitkiem na morzu, przez dzień i noc przebywałem na głębinie morskiej. Często w podróżach, w niebezpieczeństwach na rzekach, w niebezpieczeństwach od zbójców, w niebezpieczeństwach od własnego narodu, w niebezpieczeństwach od pogan, w niebezpieczeństwach w mieście, w niebezpieczeństwach na pustkowiu, w niebezpieczeństwach na morzu, w niebezpieczeństwach od fałszywych braci; w pracy i umęczeniu, często na czuwaniu, w głodzie i pragnieniu, w licznych postach, w zimnie i nagości, nie mówiąc już o mojej codziennej udręce płynącej z troski o wszystkie Kościoły (2 Kor 11,23-28).

 

Uff… Czy nie zabrzmi nazbyt surrealistycznie pytanie, czy jako chrześcijanie jesteśmy gotowi na złożenie ofiary? Nie piszę: takiej ofiary, ale w ogóle – ofiary? Przy czym oczywiście ta „fizyczność” doświadczenia może ustępować (choć nie musi) na rzecz innego typu prześladowania czy odrzucenia – to chyba oczywiste. W każdym razie to jedno jest pewne: nie można oczekiwać duchowych owoców bez gotowości do poświęcenia się.

 

Czytaj dalej o współczesnym wzorze działalności ewangelizacyjno-apologetycznej>>>

 

Sławomir Zatwardnicki



[1] I.S. Ledwoń, Wyjątkowy charakter chrześcijaństwa, w: Chrześcijaństwo a religie. Dokument Międzynarodowej Komisji Teologicznej. Tekst – komentarze – studia, red.: I.S. Ledwoń, K. Pek, Lublin-Warszawa 1999, s. 83

[2] Międzynarodowa Komisja Teologiczna, Chrześcijaństwo a religie, nr 49.

[3] J. Ratzinger, O sensie bycia chrześcijaninem, tłum. J. Merecki, Kraków 2006, s. 35, przypis nr 1. Kardynał dodawał w dalszej części tego przypisu, że „zmiana ogólnego rozumienia tego, co chrześcijańskie, która stąd wynikła, jest jednym z najbardziej istotnych zwrotów w całych dziejach świadomości chrześcijańskiej. Jego przezwyciężenie stanowi jedno z najpilniejszych zadań teologii w naszych czasach”.

[4] Dowiódł tego bawarski teolog w swojej pracy habilitacyjnej; por. polskie wydanie: J. Ratzinger, Świętego Bonawentury teologia historii, tłum. E.I. Zieliński, Lublin 2010.

[5] J. Ratzinger, O sensie bycia chrześcijaninem, dz. cyt., s. 52-53.

[6] Sobór Watykański II, Konstytucja duszpasterska o Kościele w świecie współczesnym „Gaudium et spes”, nr 22; trochę inne sformułowanie w: Jan Paweł II, enc. Redemptor hominis, nr 8: „Albowiem On, Syn Boży, przez wcielenie swoje zjednoczył się jakoś z każdym człowiekiem”.

[7] J. Ratzinger, O sensie bycia chrześcijaninem, dz. cyt., s. 54.

[8] J.W. Gogola, Teologia komunii z Bogiem, Kraków 2001, s. 131.

[9] Sławomir Zatwardnicki, Katolicki pomocnik towarzyski, czyli jak pojedynkować się z ateistą, Warszawa 2012, s. 47-48.

[10] Prawdopodobnie św. Paweł ma tu na myśli nie prawdziwych apostołów, ale tych, którzy mienili się nimi bezpodstawnie.

[11] Sławomir Zatwardnicki, Katolicki pomocnik towarzyski, czyli jak pojedynkować się z ateistą, Warszawa 2012, s. 47-48.

[12] Prawdopodobnie św. Paweł ma tu na myśli nie prawdziwych apostołów, ale tych, którzy mienili się nimi bezpodstawnie.