Firma "Google" chce cenzurować konserwatywnego żydowskiego publicystę Dennisa Pragera tak, jak cenzuruje pornografię. Jak donosi portal "LifeSiteNews", przed amerykańskim sądem toczy się ostry spór między firmą PragerU a firmą Google o udostępnianie treści w serwisie YouTube.

"Sugerować, że treści PragerU są obsceniczne, brutalne czy nienawistne, to całkowita zniewaga dla inteligencji amerykańskich odbiorców i ludzi takich jak wy, którzy chcecie uczestniczyć w istotnym dialogu politycznym" - powiedział dziennikarzom Peter Obstler, adwokat firmy PragerU.

W marcu sędzia Lucy Koh mianowana przez prezydenta Baraka Obamę uznała, że Google nie ma obowiązku traktować użytkowników w sposób równy. Walka PragerU o swobodę publikacji na YouTube rozpoczęła się w roku 2017. Wówczas firma Google aż 100 materiałów firmy uznała za "niebezpieczne" i ograniczyła do nich dostęp.

Nie można było ich oglądać na tych komputerach, które mają zainstalowane filtry pornografii i przemocy - choć firmy PragerU, prowadzonej przez żydowskiego konserwatystę, nie miały z tym nic wspólnego. Chodziło w nich o... Dziesięć Przykazań, tolerancję, zmianę klimatu, wolność słowa, fake newsy i tym podobne tematy dotyczące polityki i kultury. PragerU miało aż 2 mln subskrybentów i jest ważnym amerykańskim podmiotem debaty publicznej.

Google tłumaczy, że filmy firmy PragerU są dostępne dla 98 proc. użytkowników sieci, którzy nie mają zainstalowanych specjalnych filtrów. PragerU wskazuje jednak, że 2 proc. użytkowników sieci to miliony ludzi, a zrównywanie ich materiałów z pornografią i przemocą to czysty absurd.

bsw/LifeSiteNews