Po zakażeniu się koronawirusem poseł Barbara Dziuk trafiła w bardzo ciężkim stanie do szpitala. Lekarze dawali jej 20 proc. szans na przeżycie. Udało się. Tym razem COVID-19 został pokonany. W rozmowie z portalem Fronda.pl parlamentarzystka PiS opowiedziała o swojej dramatycznej walce z chorobą i wierze, dzięki której miała siłę, by tę walkę podjąć. „Jezu, ufam Tobie” – z tymi słowami, opowiada, przeszła swoją Drogę Krzyżową.


Fronda.pl: Czy przypuszczała Pani Poseł, że również Panią dotknie choroba, która stanęła w centrum uwagi całego świata?

Poseł Barbara Dziuk: Każdy z nas ma nadzieję, że zło go ominie. Uczestniczyłam w obradach Sejmu, ale już miałam dość kiepskie samopoczucie. Myślałam - grypa, bo dreszcze mną wstrząsały, ale potem przyszła gorączka. I podejrzenie, że to jednak covid.

Test był pozytywny. Koronawirus. No, ale człowiek myśli, że może przejdzie to lekko, a już na pewno nie bierze pod uwagę, że dorwie go wyjątkowo złośliwy wariant. Zostałam w domu, ale nagle zaczęła spadać saturacja. Decyzja była natychmiastowa: szpital.

Szpital w Knurowie?

Tak. Ruch jak na Marszałkowskiej, wszyscy wszystko robią w biegu. Kładę się na łóżku. Ktoś mówi, że jakiś pacjent przestał oddychać, znaczy śmierć- myślę. Boję się. 

Umarł?

Niejeden, obok odchodzą młodzi ludzie. Jakie ja mam szanse?  Ktoś w białych fartuchu pochyla się nade mną. Coś mi podają. Diagnoza brzmi – obustronne zapalenie płuc. Ciągle jednak do mnie nie dochodziło, że jest bardzo źle. 

Potem Katowice?

Osocze mi nie pomogło – stan się pogarszał. Rodzina dostała wiadomość – 20 procent szans na przeżycie. Decyzja – przewiezienie do Katowic.  A ja nadal miałam w sobie tę wielką nadzieję, że nie jest tak źle.

W szpitalu MSWiA w Katowicach już było lepiej?  

W Katowicach przyszedł lekarz, zapadła decyzja o podłączeniu do monitorów i padło pytanie o zgodę na wkłucie się do tętnicy. Pierwsza myśl – to chyba już koniec. Na łóżku mknącym po korytarzu dociera do mnie wiadomość, że umarł im ktoś młody, prawie na rękach. Rozpoczynam modlitwy. Przecież mam męża, dzieci, wnuczkę, chcę żyć. Boże, pozwól mi żyć wołam, bo wiem, że jestem na granicy życia i śmierci.

Dotarła Pani do celu, do swojej sali…

Tak, widzę, że jest nas piątka, wszyscy podłączeni do monitorów. Za plecami mam tło – ekrany. My, pacjenci, wzajemnie obserwujemy ekrany, nie widząc tego najważniejszego, swojego.

Potem, już kiedy się budziłam, spoglądałam na monitory sąsiadów i kilka razy pomyślałam, że wolałabym tego nie widzieć…

Na początku wszystko mnie bolało. Potem ból ustąpił, ale strasznie, straszliwie chciało mi się pić. Wreszcie zasnęłam, ale to był dziwny sen - jakiś taki poza mną, słyszałam jakiś rwetes, czyjeś kolejne odchodzenie.

Lekarze wraz ze służbami medycznymi czuwali. Obracać się, na boki, na brzuch, saturacja musi wzrosnąć - powtarzali.  A tuż obok widzę kolejnego młodego i wysportowanego człowieka, który szybko odchodzi…

Otaczała Panią śmierć? 

To było straszne. Rozpłakałam się i rozpoczęłam modlitwę. Prosiłam Boga o spokój. Skoncentrowałam się na poleceniach lekarzy. I słyszę: „Niech Pani oddycha. Basia, oddychaj!”.  Upiorne. Wiem, że jeśli się poddam, to odejdę. Nie, tego wariantu nie biorę pod uwagę – muszę żyć! Ja walczę, organizm walczy. Udało się.

A potem dalsze trudne dni?

Nadal byłam na granicy. Brak powietrza, reanimacja. Wszystko działo się pomiędzy. Modliłam się o księdza. Prosiłam Chrystusa o życie za pośrednictwem Maryi. Przecież Ty Panie wskrzesiłeś Łazarza, a mnie tylko uzdrów! I proszę sobie wyobrazić pojawia się kapłan z Panem Jezusem i sakramentem namaszczenia chorych. Płakałam, bo tak naprawdę nie wiedziałam, czy oznacza to życie, czy odejście. Ksiądz mnie uspokoił: Nie bój się, Pan ma dla Ciebie swój plan.

Wtedy wstąpiła nadzieja, coś się zmieniło wewnętrznie?

Umknęło mi poczucie czasu, gdzieś odeszłam z zawołaniem: Jezu, ufam Tobie.

Potem obserwowałam lekarzy. Ten sam rwetes i ruch jak w Knurowie. Od pacjenta do pacjenta. W biegu. Żeby tylko nie podarować kolejnego chorego śmierci. Czasami oni bywali szybsi, czasami ona. A moja Droga Krzyżowa była wojną ze strachem o życie – nie dać się, brakuje oddechu, ale nie dać się. To był mój Wielki Tydzień.

Dziś mogę zacytować Jana Pawła II i powiedzieć, że byłam jego słowom posłuszna: W chorobie czy w jakimkolwiek cierpieniu trzeba zawierzyć Bożej miłości, jak dziecko, które zawierza wszystko, co ma najdroższego, tym, którzy je miłują, zwłaszcza swoim rodzicom. Potrzeba nam więc tej dziecięcej zdolności zawierzenia siebie Temu, który jest Miłością.

Wreszcie przełamanie.

Po dwóch tygodniach, już bez stanu zwanego zagrożeniem życia, trafiłam do normalnej sali. Teraz już można mnie było leczyć bez paniki, spokojnie. Dziś jestem pewna, że wiara w Boga mnie uratowała, i na pewno dała siły do walki. Psychika jest bardzo ważna - myślę, że dzięki temu poprawa następowała szybko, a leki działały lepiej, przyspieszając powrót do zdrowia. 

Medycy na pewno odetchnęli z ulgą, kiedy w tej nierównej walce udało im się przechytrzyć śmierć?

Trzy ciężkie tygodnie spędziliśmy w swoim towarzystwie w ekstremalnych warunkach. Jak na wojnie. Wtedy łatwo się zaprzyjaźnić (śmiech).  Jestem im bardzo wdzięczna - uratowali mi życie. Obserwowaliśmy się wzajemnie.

Muszę wspomnieć o bohaterskiej postawie pani prof. Karoliny Sieroń. Sama bardzo ciężko przeszła covid, ale już po dwóch miesiącach wróciła do szpitala i podejmowała decyzje o leczeniu każdego z nas. Trauma i ryzyko nie przeszkodziły jej w podjęciu pracy na rzecz pacjentów. Po spotkaniu z własną śmiercią trzeba odwagi by na nowo podjąć, jak już wspomniałam, bardzo nierówną walkę. Tym razem cudzą. 

Pytałam lekarzy i pielęgniarki o ich rodziny - jak znoszą te codzienne niewiadome, pytałam jak udaje im się pracować w tak trudnych warunkach. Jedna z pielęgniarek odpowiedziała mi, że jej mąż zmarł na tę samą chorobę, czyli covid-19, a druga mówiła o tym, jak obciążające jest uczucie bezradności w chwili, gdy wiemy, że zrobione zostało absolutnie wszystko, co się dało, a jednak pacjent odchodzi.  

Były przy nas salowe i byli wolontariusze - ratownicy z kopalń. Ci ostatni przynosili posiłki. Pomagali też w przewijaniu najciężej chorych - zawsze z uśmiechem na ustach.

I na koniec powtórzę to, co powiedziałam Pawłowi Krusiowi w Świecie lekarza: Dziękuję każdemu, kto pomógł mi przezwyciężyć strach i sprawił, że żyję. Na pewno mam swoją misję do spełnienia w służbie Bogu i ludziom. Jeszcze nie wiem co to za misja, ale czas na pewno przyniesie odpowiedź.

Jeszcze czeka mnie długa droga rehabilitacji i powrotu do normalności. Dziękuję Bogu i wszystkim, którzy pomogli mi w tych trudnych chwilach i nadal są przy mnie, abym mogła wrócić do normalnego życia, aby pracować i realizować marzenia.

Fronda.pl