„Renifer Niko ratuje brata” miało być opowieścią, jak to młody reniferek, któremu przybywa braciszek, nie potrafi go zaakceptować, a udaje mu się to dopiero, gdy brat zostaje porwany, a on musi stanąć do walki o niego. Słowem wyglądało to na sympatyczną, jeszcze w klimacie świąt, bajkę, na którą można zaprowadzić własne dzieci bez ryzyka większej wpadki, i bez konieczność obejrzenia filmu wcześniej. I niestety okazało się to błędem. Film bowiem był ordynarną (choć trzeba powiedzieć dobrze nakręconą i z dużą dozą ciepła) promocją rozwodów i patologicznych układów rodzinnych.

 

Braciszek, którego ratować miał głównym bohater, nie było bowiem braciszkiem, a dzieckiem nowego konkubenta mamusi. Bunt reniferka związany był z tym, że chciał on, by jego prawdziwi rodzice do siebie wrócili i nie chciał zaakceptować nowego związku, cały zaś film zmierzał do wielkiej pochwały nowego związku, fantastyczności nowych więzi i normalności sytuacji, w której każde dziecko ma innych rodziców. Jego zwieńczeniem jest zaś sytuacja, w której największą radością dla małego renifera jest to, że mama z partnerem (nowym) ma trzecie dziecko, którego pochodzenie jest jeszcze inne, niż dwóch rzekomych braci.

 

Poza tym, i to jest największe niebezpieczeństwo, film jest cieplutką opowieścią o wartości przyjaźni, domu, odpowiedzialności. Ale niestety ideologiczny wkład czyni ją całkowicie nieakceptowalną dla rodziców, którzy chcieliby nauczyć dzieci, że brat to znaczy brat, małżeństwo jest nierozerwalne, a wierność jest wartością. Trudno też nie dostrzec, że niestety ten model deformowania dzieci od najwcześniejszych lat jest coraz częściej realizowany w bajkach czy filmach. Wystarczy przypomnieć elementy promocji transseksualizmu w Shreku (film jest znakomity, ale coraz częściej mam wrażenie, że dla dorosłych, a nie dla dzieci). Przed zalewem tej propagandy trzeba dzieci bronić. I wracać do tradycyjnych bajek, w których rodzina znaczy rodzina, a brat nie jest dzieckiem konkubenta mamy...

 

Tomasz P. Terlikowski