To nie Kościół stygmatyzuje dzieci poczęte metodą in vitro, tylko państwo. I jego urzędnicy. Instytucje, które gromadzą dane o każdym nowo narodzonym obywatelu, będą teraz także gromadziły i przechowywały informację o tym, w jaki sposób ów obywatel został poczęty – w sposób naturalny czy sztuczny. Sam zainteresowany będzie mógł taką informację uzyskać dopiero po osiągnięciu pełnoletności. Chyba że komuś będzie zależało, żeby takie dane wyciągnąć i wykorzystać przeciwko dziecku czy jego rodzicom. Taki scenariusz też jest możliwy. Ot, choćby dla szantażu.

Od listopada, kiedy w życie wejdzie tzw. ”ustawa o leczeniu niepłodności”, rynek in vitro ma być w końcu ucywilizowany. A to cywilizowanie to na przykład dopuszczenie do procedury sztucznego zapłodnienia kobiet bez limitu wieku. A teraz także stosowna adnotacja w aktach urzędowych. Tak jak mamy „uznanie ojcostwa”, tak od listopada trzeba będzie także „uznać zarodek”. Zapis opiera się na słusznych intencjach. Chodzi o to, by z procedury in vitro na nowych „cywilizowanych” zasadach nie mogły korzystać samotne matki czy pary jednopłciowe. W końcu dziecko ma prawo do posiadania obojga rodziców. I co do intencji nie ma sporu, ale… praktyka jest skandaliczna, i nie może być wyjaśniona szlachetnymi intencjami. W końcu nie od dziś wiadomo, ze szlachetnymi intencjami piekło jest wybrukowane.

„Uznanie zarodka” – takie działanie prawne od listopada będzie konieczne. Czy to oznacza, że ustawodawca przy okazji in vitro wytrąci z rąk koronny argument aborcjonistów? Skoro trzeba uznać zarodek, to znaczy, że ma on swoje prawa i podlega ochronie i jako taki nie może być zabijany w wyniku aborcji. Może w końcu dotrze do zwolenników aborcji, że ten zarodek to człowiek na najwcześniejszym etapie rozwoju, a nie zlepek komórek, który podzieli los innych odpadów medycznych w szpitalnej spalarni. No bo dlaczego jedne zarodki należy „uznawać”, a inne skazywać na śmierć? Bo te „uznane” są poczęte za ogromne pieniądze, a te skazane na aborcje to zwyczajne „wpadki”?

Nie ma dla mnie znaczenia, czy dziecko, które bawi się w piaskownicy z moimi dziećmi, zostało poczęte w sposób naturalny czy sztuczny. Choć mam wiele zastrzeżeń moralnych do samej procedury, w ogóle nie przekłada się to na mój stosunek do dzieci. Jeśli rodzice zechcą o tym poinformować, bardzo proszę. Jeśli nie – naprawdę nikomu ta wiedza nie jest potrzebna. Tak jak nikt nie musi wiedzieć, że Ania poczęła się o wschodzie słońca w małżeńskim łożu, a Krzyś – podczas wymuszonego współżycia. Dla godności dziecka metoda poczęcia nie ma żadnego znaczenia.

Nie ulega dla mnie wątpliwości, że dane dotyczące metody poczęcia powinny być gromadzone przez kliniki, powinny być odnotowane w dokumentacji medycznej. Choćby dla celów statystycznych, żeby móc zbadać, na ile metoda poczęcia ma wpływ choćby na występowanie pewnych chorób czy ich dziedziczenie. Albo żeby uniknąć tragedii, kiedy na przykład dziecko zostaje poczęte z komórek anonimowych dawców. Przykłady można mnożyć. Tyle że jest to medycyna i informacje te mogą okazać się kluczowe w przypadku choćby ratowania życia czy specjalistycznego leczenia.

Inaczej rzecz się ma z danymi „cywilnymi”, bardzo wrażliwymi. Z wyliczeń „Dziennika Gazety Prawnej” wynika, że dostęp do aplikacji gromadzącej te informacje może mieć nawet 15 tysięcy urzędników. Bez ograniczeń dostęp do bazy mieć będą kierownicy USC. I choć Ministerstwo Spraw Wewnętrznych zapewnia o bezpieczeństwie powierzonych im danych, nie można mieć stuprocentowej pewności, że te dane nigdy nie wypłyną, albo ktoś niepowołany nie włamie się do systemu.

Czy państwo, gromadząc teraz dane na temat metody poczęcia dziecka, nie będzie dzieci poczętych in vitro dyskryminować, stygmatyzować? Czy takie dane ktoś będzie mógł wykorzystać na przykład przy rekrutacji do żłobka czy przedszkola? A co w sytuacji, w której ktoś uzna, ze w danej placówce nie ma miejsca dla dzieci z in vitro? A w dorosłym życiu na przykład przy ubieganiu się o pracę pracodawca zastrzeże, że warunkiem podjęcia u niego pracy jest naturalne poczęcie. Niemożliwe? Wiele sytuacji, które parę lat temu wydawały się niemożliwe, dziś już takimi być przestały. Technika niekoniecznie bowiem idzie w parze z etyką.

I tak oto otwarcie puszki Pandory, jaką jest kwestia in vitro, powoduje, że trudno nie stawiać pytań o tę procedurę. Pytań dotyczących nie techniki, a etyki i moralności. Wszelkie procedury, które godzą w moralność, powinny być po prostu zakazane. Wszystko po to, by chronić człowieka i jego godność. A to całe przekonywanie o tym, że rynek in vitro będzie teraz ucywilizowany przypomina niestety leczenie dżumy cholerą. Albo i ebolą.

Małgorzata Terlikowska