In vitro to metoda przezwyciężania niepłodności, która z leczeniem nie ma nic wspólnego. To produkcja dzieci na zamówienie samotnych starzejących się bogatych kobiet, określających się mianem „solo mam”, czy par homoseksualnych. To produkcja dzieci z nasienia ich dziadka czy komórek jajowych siostry. To cały biznes związany z handlem nasieniem czy surogatkami. Przesada? Skądże. Wszystko to opisała Karolina Domagalska w książce „Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro”. I choć ma ona promować sztuczne zapłodnienie, to w dużej mierze promuje patologię. Bo dziś te wynaturzenia i patologie sprzedaje się pod hasłem nowoczesności i weryfikacji „zakurzonych poglądów i definicji”. Warto więc być czujnym. Trudno też tu cokolwiek komentować. Najlepiej oddać głos bohaterom książki.

Swoją historię autorce opowiada na przykład 50-letnia Lisa, która „zamierzała sobie zrobić dziecko”. Przy użyciu spermy dawcy, rzecz jasna. „Dla mnie było ważne, żeby ten facet mi się naprawdę podobał. Nie mogłabym mieć dziecka z kimś. Kto wydawał mi się nieatrakcyjny, bo to byłoby zbyt dziwne”. W końcu znalazła idealnego mężczyznę: „Okazało się, że jest bardzo popularny, więc musiałam stanąć w kolejce. Kilka miesięcy potem zadzwonili, że mają dla mnie porcję”. I nic, żadnych wątpliwości moralnych. Ot, spełnienie kaprysu.

Takich historii w książce nie brakuje. Kobiety te nie cierpią z powodu niepłodności, są stabilne finansowo, zajmują wysokie stanowiska, nawet jeśli mają jakichś mężczyzn, to nie chcą z nimi mieć dzieci. Anonimowy dawca wystarczy. Dawca zwany „tata nasion”, w odróżnieniu od „taty społecznego”, czyli tego, który dziecko wychowuje (jeśli oczywiście taki jest, co w przypadku „solo mam” jest raczej wykluczone). Taki „tata nasion” ma od kilku do nawet setki dzieci, często rozrzuconych po całym świecie. Takie rodzeństwo określa się mianem „nasienio-rodzeństwem” lub po prostu „dawceństwem”. Skąd te wszystkie określenia? Jedna z rozmówczyń Domagalskiej mówi wprost: „«Rodzina» to przestarzałe słowo, musimy szukać innego”.

O tym, że in vitro to produkcja dzieci na zamówienie świadczy chociażby cały rynek związany z dawcami. Głównym eksporterem spermy na świecie jest Dania (z duńskich zasobów korzystają też polskie kliniki). W sklepie internetowym największego banku nasienia w Europie „dawcę spermy można wybrać na podstawie ankiety na temat wyglądu, stanu zdrowia i upodobań, nagrania audio, zdjęcia z dzieciństwa, opinii personelu i ostatnio wprowadzonego testu na inteligencję emocjonalną”. Dawcy dzielą się na anonimowych i nieanonimowych, zwanych otwartymi. Zgadzają się oni na kontakt z potomstwem, jeśli skończy ono 18 lat i będzie miało życzenie poznać genetycznego ojca. Karolina Domagalska rozmawia w Danii z Jensem: „Jestem samotny, nie mam dzieci, więc pomyślałem, że może w ten dziwny filozoficzny sposób zostawię po sobie znak (…) Postanowiłem, że będę nieanonimowy (…) Choć oczywiście nie mam pojęcia, jak zareaguję, gdy po dwudziestu latach ktoś do mnie zadzwoni”. Jeszcze bardzie szlachetne idee leżą u podstaw zachowań dawców anonimowych: „Dawcy anonimowi mówią, że gdy się masturbują, to sperma idzie do toalety; jeśli komuś mogą pomóc, to czemu nie, ale nie chcą żadnej odpowiedzialności społecznej”. Tyle że dzieci, które dzięki nim się rodzą, chciałyby, żeby taką odpowiedzialność jednak ponosili.

[koniec_strony]

Rachel przypadkowo odkryła rodzinną tajemnicę. Tata, który ją wychowywał, nie jest jej biologicznym tatą: „Twoim biologicznym ojcem jest dawca, który oddał nasienie w klinice w Londynie (…) czyli nie wiem, kim jestem. Oprócz tego, że nie jestem owocem romansu (…) Ale nie wiem, kto jest moim ojcem”. Problemy z własną tożsamością, szukanie korzeni, a przy tym niskie poczucie wartości – to cechy, które w dużej mierze charakteryzują dzieci urodzone z nasienia dawcy. „Gdzieś na świecie mam z setkę, a może i więcej przyrodniego rodzeństwa. Wiesz, co czuję? Że to niesprawiedliwe. Ja o to nie prosiłam (…) Nie prosiłam o to, żeby być rodzeństwem setki nieznajomych ludzi, nie prosiłam o to, żeby nie wiedzieć, kto jest moim biologicznym ojcem, nie móc się z nim skontaktować”. Wątpliwości z czasem zaczynają mieć też matki. Bo dziecko pyta i to zazwyczaj o to, o co matka zapytać zapomniała. Wie o tym Linda i jej córka Ruth, która gdzie tylko osiągnęła pełnoletność, zaczęła szukać dawcy: „Martwię się, że Ruth zostanie zraniona, że dawca, jeśli go znajdzie, odrzuci ją. Słyszałam okropne historie. Dziewczyna znalazła dawcę, a on nastraszył ją policją. To koszmarnie niesprawiedliwe. To nie ich wina, że tak zostały poczęte. To my to zrobiliśmy” – mówi Linda.

Wątpliwości z czasem nachodzą też dawców, kiedy sobie uświadomią, że na świecie żyje nawet setka ich dzieci. A przynajmniej ma je Andy. Mężczyzna na razie nie został odnaleziony przez żadne dziecko, założył rodzinę, ale mówi, że teraz cierpią wszyscy. A najbardziej jego partnerka, która obawia się, że pewnego dnia ktoś zapuka do ich drzwi. I córka, która pyta Andy’ego, czy nadal będzie ją kochał, jeśli odnajdą go dzieci powstałe z jego nasienia.

Domagalska spotyka się także z ludźmi, którzy skorzystali z tzw. „dawstwa wewnątrzrodzinnego”. Michel i Kirsten nie mogli mieć dzieci. Dawcą nasienia został teść kobiety. Choć z metody in vitro ostatecznie nie skorzystali, poradzili sobie w inny sposób:  „Za każdym razem jedli małą kolację, śmiechem próbowali rozładować emocje. Potem Michel szedł do najdalej usytuowanej sypialni i wracał do syna z pudełkiem w ręce”. Następnie kobieta strzykawką wprowadzała nasienie do pochwy. „Sperma Michela w jej ciele to było dziwne uczucie. Po inseminacji nie schodziła już na dół, nie wiedziałaby co powiedzieć w takiej sytuacji”. Za to wie jej dziecko, które rezolutnie odpowiada, że jego ojcem jest dziadek.

To tylko niektóre historie, które w swojej książce zamieściła Karolina Domagalska. Autorka, absolwenta m.in. gender studies, wyszukuje coraz bardziej kontrowersyjne opowieści, bo to, co nam wydaje się apokalipsą, na świecie jest już codziennością. Obok walki o dziecko, widać także niestety lekceważenie czy wręcz obojętność rodziców na powstałe w wyniku in vitro zarodki: „Pobrano siedemnaście komórek, zarodków powstało osiem, świetnej jakości. Wszczepili dwa, ale chcieli trzy, ale się nie zgodziliśmy. Więc zostało sześć, ale dwa obumarły, a zatem w sumie zostało nam cztery. Zdecydowaliśmy, że nie będziemy ich trzymać, już ich nie potrzebujemy. Oddaliśmy klinice, niech komuś podarują”. Już ich nie potrzebujemy – a to w końcu dzieci na najwcześniejszym etapie rozwoju.

I choć książka ma być przede wszystkim pochwałą in vitro, trudno nie dostrzec w niej opisanych przez autorkę i jej bohaterów problemów. Problemów, o których mówią wprost i matki, i dzieci z in vitro, i dawcy, i kobiety poddające się kolejnym próbom („trzeba mieć skórę nosorożca, żeby przez to przejść”; „śmialiśmy się, że to klinika reprodukcji pieniędzy”) . Bo in vitro ze swoją ciemną stroną to po prostu produkcja: „Ludzie tworzyli dzieci, jak lalki – mówi Ruth. - Nie interesowało ich nic więcej poza tym, czy się uda”.

Małgorzata Terlikowska