Polityczne rozstrzygnięcia za Oceanem i w Wielkiej Brytanii pokazują, że głos ludu, owszem liczy się, ale o wszystkim i tak zadecydują politycy.

Zarówno Brexit, jak i wybory prezydenckie w USA, unaoczniają, że ostateczne rozstrzygnięcie w kluczowych dla państwa kwestiach leży w przepisach prawnych, tak skonstruowanych, aby można było nań jeszcze wpłynąć, gdyby wszystko potoczyło się nie po myśli establishmentu.

W przypadku Brexitu Wysoki Trybunał orzekł, że brytyjski rząd nie może rozpocząć procedury wyjścia z UE bez zgody parlamentu. Dlatego formalne zabiegi związane z wystąpieniem z Unii prawdopodobnie się opóźnią, a przez obie izby przetoczy się fala burzliwych dyskusji.

Zablokowanie Brexitu teoretycznie jest więc możliwe, bowiem większość polityków zasiadających w Izbie Lordów i w Izbie Gmin, opowiadała się za pozostaniem w UE. Niewykluczone jednak, że politycy mimo wszystko będą obawiali się ewentualnego gniewu swoich wyborców i uszanują ich suwerenną decyzję.

Podobnie w Stanach Zjednoczonych, w prezydenckich wyborach 8 listopada może wygrać ten, który zdobędzie procentowo mniejszą ilość głosów. Prezydent jest bowiem wybierany głosami kolegium elektorów (538 członków). Elektorzy są wyłaniani proporcjonalnie do reprezentacji w Kongresie. Wyborcy udzielają więc bezpośredniego poparcia elektorom.

W historii zdarzało się więc, że wygrywał kandydat z mniejszym poparciem, ale z elektorami w kluczowych stanach. Do wygrania w obecnym wyścigu konieczne jest poparcie 270 elektorów, z zebraniem których większe problemy ma Donald Trump.

Mimo niekorzystnych sondaży, Trump depcze Hilary Clinton po piętach. Nawet gdyby miał przewagę, nie może być jednak pewny zwycięstwa. Cuda nad urną zdarzają się także w Ameryce. Wszystko w imię zasady: „Demokracja, wolny rynek? Ależ oczywiście, wszyscy za, tylko ktoś musi tym sterować!”.

Tomasz Teluk