Nie pozostawił dzieł teologicznych czy literackich, nie był erudytą ani też nie był twórcą dzieł społecznych. Był tylko ubogim bratem zakonnym — niepozornym i chorowitym. Jedyną rzeczą, którą umiał, było spowiadanie.

Leopold Mandić urodził się 12 maja 1866 roku. Był najmłodszym, dwunastym dzieckiem w ubogiej chorwackiej rodzinie. Mając zaledwie 16 lat wstąpił do seminarium kapucynów, by po ośmiu latach przyjąć w Wenecji święcenia kapłańskie. Jako młody kapłan, pełen świętego zapału marzył o pracy misyjnej w krajach Wschodu, pragnąć gorąco działać na rzecz jedności z chrześcijanami obrządków wschodnich. Te marzenia jednak nigdy nie miały się ziścić. W rozeznaniu przełożonych Leopold nie mógł podjąć takiego dzieła z uwagi na swoje fizyczne ograniczenia - miał bowiem zaledwie 135 cm wzrostu, utykał, jąkał się i mówił niewyraźnie, cierpiał też na artretyzm.

Uznany za niezdolnego, by zostać kaznodzieją, „tymczasowo skierowany do Padwy jako spowiednik” przepracował tam kolejnych czterdzieści lat, aż do śmierci. Tak oto spełnić się miało marzenie kapłana, by pełnić dzieło pojednania w świecie - terenem misyjnym ojca Leopolda stał się konfesjonał, za który służyła mu maleńka cela, nazwana „salonikiem gościnności”. Tam jednał z Bogiem rzesze penitentów, spowiadając każdego dnia po kilkanaście godzin dziennie. Pełen świętej cierpliwości i łagodności słynął z tego, że doprowadzał do pojednania z Bogiem nawet najbardziej zatwardziałych grzeszników.

Spowiadając modlił się za penitenta modlitwą pustych dłoni, wyrażając tym prostym gestem całkowite uniżenie, uznanie własnej niemocy i zdanie się na moc Boga. I Chrystus napełniał puste dłonie ojca Leopolda bezmiarem swojej łaski. Obdarzony szczególną łaską, gdy wychodził ze swego „saloniku”, wielokrotnie jednym spojrzeniem lub słowem poruszał sumienia i doprowadzał do spowiedzi osoby, które wcześniej nie miały takiego zamiaru. Miał dar czytania w duszach penitentów i wewnętrznego poznania ich grzechów zanim jeszcze zostały wyznane, naprowadzał na grzechy, o których zapomnieli powiedzieć, pomagał wypowiedzieć te, które były za trudne do samodzielnego wyznania. Witając penitentów na stojąco, już swoim niskim wzrostem przemawiał bez słów - pełen pokory i łagodności zachęcał: „Proszę się nie obawiać. Proszę się nie krępować”.   Każdemu penitentowi dodawał otuchy pełnymi miłości słowami: „Chodź, chodź. Proszę, usiądź”. Jak po latach powiedział o nim św. Jan Paweł II - W ciszy, w ukryciu, w ubóstwie maleńkiej celi konfesjonału: był tam zawsze: gotów służyć, uśmiechnięty, ostrożny i skromny, dyskretny powiernik i wierny ojciec dusz, pełen szacunku mistrz i doradca duchowy, wyrozumiały i cierpliwy.
W ciągu czterdziestu lat swojej posługi zaledwie kilka razy odmówił udzielenia rozgrzeszenia. Nie było to jednak skutkiem pobłażliwości dla grzechu, lecz niezwykłej zdolności wzbudzania u penitentów szczerego żalu za grzechy. Na zarzuty, że zbyt łatwo udziela rozgrzeszenia odpowiadał: „Panie, przebacz mi, że za dużo wybaczyłem, ale to Ty dałeś mi taki „zły” przykład. Tym, których spowiadam, daję lekkie pokuty, dlatego resztę pokuty muszę za nich odprawić sam”.  Czynił to modląc się nocami i ofiarowując Chrystusowi swoje dotkliwe cierpienia, w tym również cierpienie duchowe związane z niespełnionym pragnieniem wyjazdu misyjnego, czego pragnął do ostatnich swoich dni.

Ojciec Leopold zmarł dnia 30 lipca 1942 r. w wieku 76 po ciężkiej chorobie – nowotworze przełyku. Jeszcze w dniu śmierci wyspowiadał 50 przybyłych kapłanów, ostatniemu z nich dając pouczenie: „lepsza śmierć, niż zrzucenie habitu”.

Niespełna dwa lata po jego śmierci, w maju 1944 roku, w wyniku nalotu i bombardowania Padwy klasztor kapucynów został obrócony w gruzy. Jedynym co ocalało była cela-konfesjonał ojca Leopolda, który przed śmiercią przepowiedział to wydarzenie, mówiąc: "Również i ten kościół i klasztor zostaną trafione, lecz nie ta cela. W niej bowiem okazał Bóg duszom ludzkim tak wiele miłosierdzia, że pozostanie nietknięta, jako widomy znak Jego dobroci".

Ciało ojca Leopolda w 1963 roku zostało przeniesione z miejsca pochówku na cmentarzu, do sarkofagu w kapucyńskim kościele Świętego Krzyża w Padwie. Ciało świętego nie uległo rozkładowi.

Leopold Mandić został kanonizowany przez św. Jana Pawła II dnia 16 października 1983. Ojciec święty w homilii wygłoszonej podczas kanonizacji powiedział:

Święty Leopold nie pozostawił dzieł teologicznych czy literackich, nie był erudytą ani też nie był twórcą dzieł społecznych. Dla tych wszystkich, którzy go znali, był tylko ubogim bratem zakonnym — niepozornym i chorowitym. O jego wielkości stanowi co innego: poświęcenie się, oddanie siebie samego, dzień po dniu, przez cały okres kapłańskiego życia.

Jedyną rzeczą, którą umiał, było spowiadanie. A przecież właśnie w tym leży jego wielkość. W jego usunięciu się, by dać miejsce prawdziwemu Pasterzowi dusz. O swoim zaangażowaniu wyrażał się w ten sposób: „Ukryjmy wszystko, nawet to, co może wydawać się darem Bożym, aby nie czynić z tego towaru na sprzedaż. Tylko Bogu cześć i chwała! Winniśmy — jeśli to tylko możliwe — przejść po ziemi jak cień, który nie pozostawia po sobie śladu”. A gdy pytano go, jak może tak żyć, odpowiadał: „To jest moje życie!”.

Dobry pasterz daje życie swoje za owce”. Przed ludzkim okiem życie naszego Świętego jawi się jako drzewo, któremu niewidoczna i okrutna ręka poobcinała, jedną po drugiej, wszystkie gałęzie. Ojciec Leopold był kapłanem, któremu wada wymowy uniemożliwiła głoszenie kazań. Był kapłanem, który gorąco pragnął poświęcić się misjom i do samego końca wyczekiwał dnia wyjazdu — ale który nigdy nie wyjechał ze względu na swoje kruche zdrowie. Był kapłanem obdarzonym wielkim duchem ekumenicznym, oddającym się Panu każdego dnia w ofierze na intencję pełnej jedności Kościoła Łacińskiego i Kościołów Wschodnich, wciąż jeszcze rozdzielonych, i nastania jednej owczarni pod jednym pasterzem, który to swoje ekumeniczne powołanie przeżywał w całkowitym ukryciu. Ze łzami wyznawał: „Będę misjonarzem tutaj, w posłuszeństwie i w wypełnianiu mojej posługi”. I dalej: „Każda dusza, która prosi o moją posługę, będzie tymczasem moim Wschodem”.

Co pozostawało świętemu Leopoldowi? Komu i czemu posłużyło jego życie? Pozostali mu bracia i siostry, którzy utracili Boga, miłość, nadzieję. Biedne ludzkie istoty, potrzebujące Boga, które błagały o Jego przebaczenie, Jego pociechę, Jego pokój i pogodę ducha. Tym „ubogim” święty Leopold oddał swoje życie, za nich ofiarował swój ból i swoją modlitwę, ale przede wszystkim z nimi sprawował sakrament pojednania. Tutaj przeżywał swój charyzmat. Tutaj wyraziły się w stopniu heroicznym jego cnoty. Sprawował sakrament pojednania, spełniając swą posługę niejako w cieniu ukrzyżowanego Chrystusa. Jego wzrok utkwiony był w Krzyżu, który wisiał nad klęcznikiem penitenta. Ukrzyżowany był zawsze na pierwszym miejscu. „To On przebacza, On rozgrzesza!” On, Pasterz owczarni…