Jak zrodziło się w Księdzu powołanie?

Miałem wtedy 16 lat. Pamiętam, że było to doświadczenie bardzo silne i niespodziewane. Doświadczenie niektórych osób, między innymi Maryi w momencie Zwiastowania, czy Szawła pod Damaszkiem, pokazuje, że Panu Bogu wystarczy kilka sekund, aby to życie diametralnie zmienić. Czasem robi to spektakularnie, czasem bez świadków. To było dogłębne przekonanie, że to, co przychodzi, nie pochodzi ode mnie, i że ja sobie tego nie wymyśliłem. To był moment – może trwało to ze dwie, trzy sekundy, podczas których usłyszałem, w którą stronę mam iść. Ciekawe, że wcześniej nie byłem blisko Boga, przeżywałem wtedy wobec Niego afront. To wszystko miało miejsce podczas jednej bezsennej nocy. Dla mnie był to moment powołania i nawrócenia równocześnie. Takie doświadczenie, którego pamięć nie zniekształca, czas w umyśle nie zmienia, ono zawsze pozostaje obecne w świadomości w sposób jasny i wyraźny. To wydarzenie stało się dla mnie momentem zaczepienia, kiedy pojawił się kryzys. Niejednokrotnie rozważając to doświadczenie, myślałem o scenie Zwiastowania; anioł wszedł do Niej, Maryja otrzymała światło, ale później to cudowne wydarzenie nie załatwiało Jej niczego, prawo grawitacji dotyczyło Ją tak samo jak wszystkich, Bóg nie uprzątnął Jej problemów, przeżywała wiele momentów niepewności i niezrozumienia tego, co się dzieje.

Jak później potoczyła się Księdza droga powołania? Kiedy zaczęły narastać te trudności i niepewności?

Pierwszym życiowym „uderzeniem” był moment, kiedy już wybrałem zakon, do którego zamierzałem wstąpić, ale ówczesny ojciec odpowiedzialny za kandydatów stwierdził, że to nie jest odpowiedni czas i muszę jeszcze poczekać. Wtedy wstąpiłem do seminarium diecezjalnego, w którym byłem dwa lata. Ciężko było mi się tam zaadaptować. Stwierdziłem po prostu, że ta droga, ten styl życia kapłańskiego nie jest moją drogą. I znowu zacząłem korespondować z zakonem. Ówczesny przełożony prowincji stwierdził, że dobrze byłoby jeszcze poczekać rok, zajmując się jakąś pracą. Słyszałem wtedy o wspólnocie wolontariuszy, która była pod opieką zakonu. Zdecydowałem się zaangażować w ten projekt na dziewięć miesięcy, traktując ten czas jako prenowicjat. W jego ramach podjąłem się pracy z bezdomnymi w przytulisku im. św. Brata Alberta. To była wtedy pierwsza placówka stworzona z myślą o rodzinach. Mieszkaliśmy we wspólnocie, przyjmując duchowość założyciela zakonu. Był to bardzo twórczy i rozwijający czas, przeżyłem rzeczy, których nie da się wyczytać w książkach. Praca z tymi bezdomnymi zmusiła mnie do przełamania nieśmiałości, skłonności do zamykania się w swoim świecie. Trzeba było do tych ludzi wychodzić, nieraz konfrontować. Było tam wiele trudnych ludzkich historii i sytuacji, szczególnie dramatów dzieci z patologicznych rodzin, gdzie alkohol był głównym bohaterem domowych tragedii. Potem rozpocząłem nowicjat.

Czy już wtedy pojawiły się pierwsze problemy z alkoholem?

Jak teraz to analizuję, to zadatki były już w dzieciństwie. Byłem dzieckiem nieśmiałym, lękliwym, zamykającym się pod wpływem uraz. Kiedy piłem alkohol w wieku młodzieńczym, to podchodziłem do niego w inny sposób, niż moi rówieśnicy. Alkohol stał się dla mnie atrakcyjny, bo rozładowywał napięcia, dawał to poczucie siły, uśmierzał lęki.

Czyli jak później pojawiały się problemy w zakonnym życiu to nawyk sięgania po alkohol w celu rozładowania napięcia pozostał…

Tak. Kto najczęściej wchodzi w uzależnienie? Osoby, które mają zaniżone poczucie własnej wartości, które nie akceptują czegoś w sobie, mają problemy w relacjach z ludźmi, i noszą w sobie jakieś niezaakceptowane dziedzictwo. W seminarium diecezjalnym przeżywałem dużo stresu i napięć; zauważyłem, że szybciej męczę się niż pozostałe osoby. I wtedy wieczorem przychodziły mi pierwsze myśli, że napiłbym się piwa; w seminarium nie wolno było tego robić, więc piłem kiedy przyjeżdżałem do domu. Czułem już wtedy, że coś jest nie tak, bo nie piję z przyjaciółmi dla dobrej atmosfery, ale dla rozładowania napięcia, zapomnienia o problemach. W nowicjacie z kolei wino było podawane do niektórych posiłków i wtedy po kryjomu nalewałem sobie więcej, nieraz wynosiłem alkohol do pokoju. Później przyszedł czas praktyk duszpasterskich i dostałem wymarzoną pracę związaną z prowadzeniem rekolekcji. Był to sezon wakacyjny, kiedy na rekolekcje przyjeżdża najwięcej ludzi; na początku pracowałem w sekretariacie. To była stresująca praca; cały czas byłem pod telefonem, nieraz od 5.30 do 22.30, brak regularności, petenci, czasem kilka telefonów na raz. Tego wszystkiego było za dużo. Wtedy posypało się moje życie modlitewne. Pojawiło się przemęczenie, wraz z nim bezsenność i zajadanie tego problemu. I wtedy zaczęło się regularne picie. Żeby zasnąć. Tak to sobie tłumaczyłem.

Czy wtedy Ksiądz szukał już jakieś pomocy?

Pojawił się lęk, że nie wykonam dobrze zadania. Ja zawsze byłem przyzwyczajony do tego, żeby dobrze wywiązywać się z powierzonych mi zadań, bez uskarżania się przełożonym. Mój świat się zawalił, kiedy prosiłem Boga o siłę, a jej nie dostawałem. I wtedy niestety posypała się moja relacja z Nim. Teraz już jako trzeźwiejący alkoholik widzę, że pijący alkoholik nigdy nie będzie miał dobrej więzi ani z Bogiem, ani z drugim człowiekiem, ani z samym sobą. To wszystko wtedy leży w gruzach; obraz rzeczywistości jest zniekształcony, wszystkim rządzi lęk. W tym chaosie alkohol staje się bogiem. On wtedy „rozwiązuje”, „załatwia” problemy, „uśmierza” i „znieczula” jakiś ból, jednym słowem - daje wymierne „korzyści”.

Kiedy przyszedł krytyczny moment?

Po święceniach jako diakon przyjechałem do ośrodka rekolekcyjnego. Z jednej strony było to dobre doświadczenie pracy z ludźmi; praca była wdzięczna, placówka przyjazna. Niestety, picia było coraz więcej, alkohol pojawiał się już nie tylko do snu, ale też z rana, przed południem, po południu, najwięcej wieczorem… na przebudzenie, rozkręcenie, na lepszą pracę i zmęczenie…

Jak to Ksiądz odczuwał jako kapłan?

Czułem coraz większy konflikt, że głoszę Boga samemu mając nierozwiązane problemy. Mówię o Bożej miłości, a jestem od niej daleko… że nie głosiłem tego na trzeźwo, ale z pijanym myśleniem i odczuwaniem. Pomimo tego, starałem się odmawiać brewiarz, regularnie modlić i wywiązywać się ze swych obowiązków. Kiedy przychodziły osoby do spowiedzi, na duchowe kierownictwo, odczuwałem konflikt: jak mam być dla innych „lustrem”, w którym mają zobaczyć prawdę o sobie, jak mam ukazywać ludziom miłosierdzie Boga, skoro we mnie jest złość, nieakceptacja, brak miłosierdzia? Alkoholizm, będąc chorobą opierającą się na zakłamaniu, tak manipuluje rzeczywistością, że Bóg staje się w tym wszystkim niewidoczny. Wiedza teologiczna, znajomość Pisma Świętego to za mało, kiedy alkohol zabiera wiarę, nadzieję, czyni niezdolnym do miłości. Uważam, tak patrząc z punktu widzenia duchowego, że choroba ta ma demoniczne podłoże: odcina od Boga, niepostrzeżenie zrywa relacje. Diabeł zrobi wszystko, by człowiek nie doświadczył miłości…

Czy czuł się Ksiądz w tym bardzo osamotniony?

To bardzo często idzie w tym kierunku. Bardzo różne są powody wejścia w uzależnienie osób konsekrowanych. Główną przyczyną, tak jak było to w moim przypadku, jest niewiara w to, że jest się kochanym, nieakceptacja siebie, a co za tym idzie – nieakceptacja rzeczywistości, ludzi; nieład w świecie uczuć, niedojrzałość emocjonalna. Niektórzy boleśnie doświadczają samotności, czasami niepowodzeń w pracy duszpasterskiej, nieporozumień w swoich wspólnotach, przeżywają silne napięcia, stresy, nieraz czują się zostawieni samym sobie przez świeckich albo przez współbraci. Nałogowe picie osób duchownych jest w pewnym sensie podobne do picia kobiet – najczęściej w samotności, w ukryciu, byle nie zostać zdemaskowanym, zidentyfikowanym przez kogoś z parafian, znajomych jako pijak czy alkoholik. To jest niebezpieczne, bo nikt wtedy nie zwróci uwagi: „Uważaj, bo za dużo pijesz; uważaj, bo z tobą jest naprawdę źle”, trudno jest podjąć wtedy działania prewencyjne. Takie picie wiąże się także z silnym poczuciem winy, gdy widzi się coraz większy rozdźwięk między tym, Kogo się reprezentuje, a tym, jak się żyje; między ideałami, którymi pragnęło się żyć, a pogłębiającą się destrukcją, demoralizacją… Odpowiadając na Pani pytanie: tak, czułem się osamotniony. Pewnego razu przełożony zwrócił mi uwagę, że wyczuł ode mnie alkohol z samego rana i widzi, że mam problem. Kiedy przyjechał przełożony prowincji spytał się, czy mam problem, powiedziałem, że tak. I przez jego protekcję zostałem skierowany do ośrodka dla osób duchownych uzależnionych od alkoholu. Początkowo czułem wielki wstyd i upokorzenie, że to wyszło na światło dzienne, że w zakonie i może poza, będą o tym mówić, że już na wieki zostanę zaszufladkowany i napiętnowany jako alkoholik, na którego trzeba będzie uważać, by czasem nie zrobił jakiegoś pijackiego wyskoku… obawy zresztą niesłuszne.

Kiedy nastąpił moment odbicia się od tego dna?

Terapii nie przeszedłem pozytywnie, choć wtedy intelektualnie wiedziałem, że jestem uzależniony; początkowo miałem dobrą wolę, że chcę się leczyć, ale w trakcie zaczęły wychodzić z całym natężeniem głody alkoholowe, a wraz z nimi w dużym nasileniu negatywne emocje. Pamiętam taką scenę, kiedy terapeutka powiedziała: „Popatrz, już sześć tygodni nie pijesz, to jest twój sukces, trzeba wzbudzać w sobie pozytywne myślenie”, a ja siedziałem jak na szpilkach: „daj mi spokój, kobieto, ja lepiej bym się poczuł, jakbym się napił, to by wszystko ze mnie zeszło!”. Pamiętam też taki test, w którym każdy zakreślał objawy swojego uzależnienia. Kiedy skończyłem, terapeutka zaznaczyła, że jest to chroniczna faza choroby alkoholowej; brakowało mi jeszcze picia alkoholi przemysłowych, jakichś konfliktów z prawem popełnionych po pijanemu. Dla mnie to był wyrok. Że to już tak daleko zaszło, że stan jest o wiele poważniejszy, niż mogło się to wydawać. Dotrwałem w abstynencji do końca, ale w trakcie terapii robiłem już plany, co będzie po. I jak postanowiłem, tak zrobiłem. Skończyłem ją w Wielki Tydzień; kiedy wróciłem na swoją placówkę, rzuciłem się wir pracy duszpasterskiej, spowiadałem więcej, niż inni, na podkręconych emocjach; pamiętam Poniedziałek Wielkanocny, drugi dzień świąt; kiedy już wszystko na kościele zrobiłem, poszedłem w picie, którego już nie potrafiłem zahamować… To jest ta straszna świadomość, kiedy wiesz, że choroba szybko postępuje, chcesz przestać pić, ale nie możesz już tego zatrzymać; ten pojazd jedzie bez hamulców, ciąg alkoholowy jest tak mocny, że nie liczy się wtedy nic; ani Bóg, rodzina, wspólnota, ani obowiązki, pieniądze… ilu ludzi dopuszcza się przestępstw właśnie na tym etapie… Ubocznymi skutkami mojego picia były: nadciśnienie, zatłuszczenie wątroby; pani doktor powiedziała: „albo ksiądz zażywa wór lekarstw, albo litrami alkohol”; wstyd było mi się przyznać; bóle kręgosłupa, irracjonalne lęki, fobie przed ludźmi, przed wyjściem na zewnątrz, depresja, myśli samobójcze, bezsenność, deliria: przerażające wizje, omamy słuchowe; nie mogłem przyjmować pokarmów; raz pod wpływem alkoholu wyskoczyłem z jadącego pociągu, narażając siebie na śmierć a innych na wypadek. Najgorsze były wyrzuty sumienia i poczucie, że zmarnowałem swoje życie, powołanie, talenty, jakimi Bóg mnie obdarzył, i że nie chcę z tym Bogiem mieć nic do czynienia, że On jest źródłem cierpienia, że nie chcę spotkania z Nim po śmierci, że chcę przestać istnieć. To On w tym pijackim zwidzie stał się dla mnie największym oprawcą, bo kazał mi użerać się z tym życiem… kto pojmie pijacką, chorą logikę? Pamiętam noc, po liturgicznej uroczystości świętych Piotra i Pawła. Leżałem i nie mogłem zasnąć. Było zupełnie ciemno, prześladowały mnie deliryczne wizje, ale też wtedy odczułem nad sobą jakąś obecność. Ten Ktoś z góry powiedział zdecydowanym tonem: „Albo uznasz teraz swoją bezsilność, albo zapijesz się na śmierć w najbliższych dniach. Masz jeszcze wybór.” Wtedy po raz pierwszy się poddałem, uznałem swoją bezsilność… Pamiętam, że kiedy uznałem bezsilność, bezsilność, o której mówi I Krok AA (do tego miała prowadzić terapia), poczułem, jakby mi Ktoś zabierał te ciężary, te tony ołowiu, które nagromadziłem przez te lata; jak to wszystko ode mnie odpływa; powoli, spokojnie. To był pierwszy akt pokory i zarazem ostatnie zapicie. Myślę, że Ci święci Patronowie wyprosili mi to u Boga; w końcu oni obaj na swój sposób doświadczyli dna, bezsilności i działającej łaski Boga.

Jak Ksiądz doświadczał wtedy Bożej miłości?

Odkryłem, że ten Ktoś z góry jest tym samym Bogiem, który na kartach Starego Testamentu powiedział: Patrz! Kładę dziś przed tobą życie i szczęście, śmierć i nieszczęście (…) Wybierajcie więc życie, abyście żyli wy i wasze potomstwo (Pwt 30,15.19); Bogiem, który ciągle stwarza nowe szanse przemiany i wyboru życia, a nie śmierci. Dwanaście Kroków mówi o Bogu (jakkolwiek Go pojmuję) dobrym, który w każdej chwili jest gotów przyjść z pomocą, jeśli tylko zwrócę się do Niego w postawie pokory. Jeśli otworzę się na Jego miłość, On chętnie jej udzieli. To takie proste, ale tylko w akcie pokory. Bóg daje momenty, które są jak nagły błysk światła – powołanie, łaska nawrócenia, ale potem pragnie, abyśmy z Nim współpracowali – tak jak paralityk, któremu po uzdrowieniu Jezus powiedział: Wstań, weź swoje łoże i chodź! (J 5,8), którego uzdrawiając ostrzegł: Oto wyzdrowiałeś. Nie grzesz już więcej, aby ci się coś gorszego nie przydarzyło (J 5,14), by już więcej nie wchodził w to zło... to łoże mu przypominało, kim on był i jak żył zanim naprawdę spotkał Chrystusa! To mnie dotyczy. Od ostatniego zapicia praktykuję półgodzinne leżenie krzyżem. Jest to dla mnie postawa uniżenia, ale też otwierania się na łaskę Bożą; to mi przypomina, że na sobie samym już nigdy nie mogę polegać, ale siły mogę szukać tylko w Nim.

Jak Ksiądz teraz patrzy na to wszystko, co zdarzyło się w Księdza kapłaństwie, pamiętając słabość apostołów, którzy wszyscy, oprócz Jana, opuścili Jezusa pod krzyżem?

Dużo mi dało przeżycie Kroków IV. i V., które mówią o obrachunku moralnym i wyznaniu istoty swoich błędów. Pozwoliło mi to pogodzić się życiem, z tym, co było dobre, ale przede wszystkim z tym, co w tym chorym życiu źle robiłem. Do tego doszła choroba mojej mamy, która zrewidowała moją relację do niej, pozwoliła jej się pojednać z Bogiem, ze mną, z życiem… Jezus przyniósł mi Boga, Jego prawdziwe oblicze, pozwolił mi pojednać się ze sobą. Szczególnie od czasu choroby mamy inaczej przeżywam sakrament pokuty; jako penitent i jako spowiednik; zacząłem wyczuwać w konfesjonale, czy ten człowiek, który przychodzi, jest wewnętrznie zintegrowany, czy też nosi w sobie jakieś cierpienie, urazę, zadrę, nieakceptację. Jezus mi pokazuje, że to nie świat ma się zmieniać, jak ja chcę, nie ludzie mają stawać się inni, według moich wyobrażeń (tak życzeniowo i pretensjonalnie myśli praktykujący alkoholik), ale to ja potrzebuję zmiany patrzenia na świat, na ludzi, na siebie. Nawrócenie to nie tylko zmiana sposobu myślenia, ale też odbioru uczuciowego: czy jest we mnie więcej miłosierdzia, niż to było jeszcze rok temu? Czy mam więcej cierpliwości, czy jestem bardziej wrażliwy na czyjeś cierpienie? Czy potrafię twórczo przeżywać chwile trudne, napięcia, stresy? Czy potrafię wtedy zareagować humorem, kiedy wcześniej reagowałem ucieczką lub agresją? Jak gospodaruję swój dzień, zarówno godziny pracy jak i czas wolny? Jezus usuwa ze mnie złość, gniew, urazy i daje mi akceptację życia i siebie. To wycofuje okazje do zapicia. Nie chcę wracać do czegoś, co kojarzy mi się już tylko z cierpieniem, zniszczeniem, śmiercią. Życie na trzeźwo jest o niebo lepsze.

Ksiądz zakonny (imię i nazwisko nie zostało podane z powodu prośby o anonimowość)

Świadectwa wysłuchała Natalia Podosek