To pierwsza tak obszerna książka  o Polakach na Zaolziu.

Pierwsza... Jest to przede wszystkim całościowa synteza życia społeczno-politycznego Polaków w Czechosłowacji po II wojnie światowej. Pierwotne myślałem, że skończę tę pracę na roku 1970, kiedy w ówczesnej Czechosłowackiej Republice Socjalistycznej tzw. normalizacja weszła w swoją najostrzejszą fazę. Głównie dlatego, że materiały sprzed 30 lat nie są, zgodnie z przepisami archiwalnymi, dostępne. Także na Zaolziu rok 1970 był pewną cezurą. Z kolei w rozmowach koledzy historycy sugerowali, żeby jednak dotrzeć do roku 1989.


Powstał pewien problem, bo wiedziałem, że archiwalia nowsze są niedostępne. Na szczęście jednak podczas pisania powstawały pewne nowe instytucje, jak Instytut Pamięci Narodowej w Polsce czy jego odpowiedniki w Czechach. Byłem pierwszym historykiem, który zaczął w nich szperać w poszukiwaniu materiałów dotyczących pogranicza. Książka kończy się więc na roku 1989, który jest ważny w dziejach Europy Środkowo-Wschodniej.


A o co mi chodzi? To nie jest sprawa tylko lokalna. Chcę pokazać pewne procesy, które zachodziły w państwach komunistycznych na pograniczach byłych Austro-Węgier, które były tradycyjnie „skonfliktowane” narodowościowo, na przykład na Zaolziu. Jak te konflikty wciąż trwały także w czasach komunistycznych, w nowej rzeczywistości ustrojowej. No i pokazać, na ile Polacy kontynuowali w tym okresie swoją działalność społeczno-polityczną.

Czyli działalność z okresu międzywojennego, kiedy Polacy ocknęli się nagle w Czechosłowacji...

Oczywiście. I dlatego też zastanawiałem się nad pewnym problemem: czy internacjonalizm, który miał być fundamentem ideologicznym współżycia między narodami i miał likwidować nacjonalizmy, był w stanie likwidować pewne konflikty i stereotypy, czy też był tylko pustym słowem. I czy nadal działały na Zaolziu nacjonalizmy: z polskiej strony obronny, a z czeskiej ekspansywny.

 

Z jakich źródeł czerpał pan wiedzę podczas przygotowywania tej książki?

Przede wszystkim z Archiwum Krajowego w Opawie oraz Archiwum Akt Nowych w Warszawie. W tym drugim są zbiory dokumentów Komitetu Centralnego PZPR, m.in. jego wydziału zagranicznego, dotyczące Polaków żyjących poza granicami Polski. No i korzystałem z archiwum resortu spraw zagranicznych RP, głównie wydziałów konsularnych. Chciałem bowiem sprawdzić, czy Zaolzie było obecne w powojennej polskiej polityce zagranicznej, tak jak przed wojną.

A było? W czasach, kiedy zarówno Polska, jak i CSRS nie były krajami suwerennymi?

Okazuje się, że jeśli chodzi o sprawy rodaków żyjących w innych krajach socjalistycznych, były one takim marginesem, w który Moskwa nie za bardzo ingerowała. Niemniej jeśli chodzi o Warszawę, to w 1950 roku rozpoczyna się okres pewnego „zapominania o Zaolziu”, rugowanie tej kwestii z tematów dyplomatycznych. Bo wiadomo, o przyjaciołach pisze się tylko dobrze, albo wcale. Był to temat tabu, dyplomacja polska oficjalnie nigdy nie poruszyła problemów Zaolzia. Chociaż z południa Polski przychodziły takie prośby, starał się, na przykład, interweniować z Cieszyna Emanuel Guziur. Dopiero po roku 1956 pewne sprawy dotyczące Zaolzia zaczynają się pojawiać, ale wyłącznie w rozmowach kuluarowych.

 

Niektórzy starsi Zaolziacy przypominają, iż Edward Gierek miał powiedzieć Czechom, że jeśli chcą rozwiązać problem polski na Zaolziu, powinni zacząć... budować osiedla.

Nie wiem, czy tak było, w każdym razie nie ma o tym wzmianki w archiwach. Gierek, który był w swoim czasie szefem PZPR w Katowicach, znał problem Zaolzia. Znalazłem przykładowo projekty jego przemówień, które miał wygłosić podczas spotkania z prezydentem Gustavem Husákiem. Znalazły się w nich podziękowania władzom CSRS za pomoc ludności polskiej, czy jednak zostały one oficjalnie wypowiedziane, trudno powiedzieć. Okres Gierka był pewną próbą otwarcia Polski na świat i na kontakty z Polakami za granicą. Nie było więc przypadkiem, że Towarzystwo Łączności z Polakami za Granicą „Polonia” starało się nawiązać bliższe kontakty także z Polakami w krajach socjalistycznych.


Ale w zainteresowaniu się Warszawy Polakami na Zaolziu były pewne etapy. Po podpisaniu umowy między Polską a Czechosłowacją w roku 1947 Warszawa zabiegała o realizację wspólnych uzgodnień z załącznika do umowy, mówiących o zapewnieniu rozwoju życia kulturalnego polskiej mniejszości na Zaolziu. Potem jednak w Moskwie rozpoczyna się walka z tzw. nacjonalizmem burżuazyjnym, a w Polsce okres zapominania o rodakach za Olzą. Tak było do roku 1956, kiedy rusza odwilż, a także rodzą się m.in. plany Władysława Gomułki, by zintegrować gospodarki Polski i Czechosłowacji. I żeby Polacy na Zaolziu pełnili rolę swego rodzaju pomostu między naszymi krajami. To Czesi odrzucają.


Następny okres to Praska Wiosna w roku 1968. Wtedy Warszawa „obraziła się” na Polaków z Zaolzia za to, że poparli dążenia praskich reformistów. Dlatego Polska starała się, za pośrednictwem ostrawskiego konsulatu, polaryzować Zaolziaków, a także grać na nacjonalistycznej nucie. Padały słowa o prawdziwym socjalizmie w Polsce, w dodatku związanym ściśle z walką o niepodległość. Bo też Gomułka miał wizję „narodowego komunizmu”. Na szczęście jednak, kiedy decydowano o wstąpieniu wojsk polskich do Czechosłowacji, Gomułka nie pozwolił na to, żeby polscy żołnierze wkroczyli na Zaolzie. Wiedział, że to przysporzyłoby Polakom
wielu problemów.

 

Z kolei w 1981 roku obraziły się na Zaolziaków środowiska opozycyjne w Polsce. Za to, że władze PZKO poparły PZPR, a nie „Solidarność”.

Oficjalnie nie można było wtedy postąpić inaczej. Praga i Ostrawa robiły wszystko, by nie dopuścić do importu polskiej rewolucji nad Wełtawę i Ostrawicę. I wtedy sympatie w PZKO były obserwowane. Gdyby publicznie pojawiły się w Związku sympatie do  „Solidarności”, zostałby on zlikwidowany. Dlatego do pewnego stopnia rozumiem tę postawę. Polacy musieli przetrwać, musieli więc iść na ustępstwa. Zwłaszcza że ten margines wolności narodowościowej był wtedy w CSRS coraz węższy, do tego stopnia, że pod koniec lat 80. Polacy na Zaolziu wepchnięci zostali do kulturalnego getta. Ale ta kultura i dostosowanie się do sytuacji politycznej pomogły polskiej mniejszości przetrwać.

 

Sytuacja zmienia się po Rewolucji Aksamitnej, polska mniejszość odżywa. Powstaje Kongres Polaków, zmienia się PZKO i wiele nowych organizacji.

To temat głównie dla politologów. Ja powiem tylko tyle, że brakuje mi jakoś tu, na Zaolziu, zaangażowania się w pracę dla polskości pokolenia między 50. a 55. rokiem życia. Ludzie, którzy mieli w 1989 roku życia koło trzydziestki, poszli w biznes. Gdzie są ci młodzi ludzie, którzy w latach 80. przychodzili na Zloty, by posłuchać ciekawej muzyki? Nie ma ich w życiu społecznym. I to jest powodem tego, że narzekacie czasami na problemy kadrowe.

 

Jak zainteresował pan się tematyką zaolziańską?

Jak każdy Cieszyniak z prawego brzegu Olzy miałem część przodków po zaolziańskiej dziś stronie. Studiując w Katowicach zacząłem się bardziej zajmować historią swojego regionu – całego. Zwłaszcza zaś kiedy po 1989 roku otwarto granicę z Czechosłowacją i można było dotrzeć do czeskich archiwów. Pierwszą poważniejszą pracą na temat Zaolzia była praca o Leonie Wolfie. Były też publikacje: o Zaolziu w opiniach konsulów polskich (1948-1960), Polskim Związku Kulturalno-Oświatowym w polityce i opiniach władz czechosłowackich czy „Podhale na Zaolziu. Służba Bezpieczeństwa przeciwko zaolziańskiej Praskiej Wiośnie”. No a teraz ukazała się książka o polskiej mniejszości.Wyszła ona w małym nakładzie i jest już niedostępna. Ale staram się o jej drugie wydanie. Mam nadzieję, że trafi ona do zaolziańskich czytelników.

 

Zajmuje się pan też zainteresowaniem Zaolziem ze strony polskich i czeskich służb bezpieczeństwa...

Policja polityczna istnieje w każdym państwie, w każdym ustroju. To m.in. z ich archiwów możemy się dowiedzieć, o czym rozmawiali przed wojną lub po wojnie Polacy na zebraniach swoich partii lub organizacji (śmiech). To ważne materiały źródłowe.

To może dlatego przed trzema laty zwróciły się do pana władze Kongresu Polaków, kiedy pojawiła się tzw. afera Kasztelanina, podczas której oskarżono o współpracę z SB wiceprezesa Kongresu, Tadeusza Wantułę. Ta sprawa ponownie powraca.

Zajmowałem się tą sprawą. Nie jestem wprawdzie pracownikiem IPN, ale jako historyk mogę powiedzieć ogólnie: osoby niepokorne zawsze były obserwowane przez służby bezpieczeństwa obu krajów, zwłaszcza w latach 80. Każdy Zaolziak, kto przechodził do Polski lub tam pracował, był obserwowany. Dlatego czeska StB prowadziła przeciwko Wantule akcję pod kryptonimem „Magister”. Przeciwko! I wszystkie materiały i donosy przeciwko niemu były wkładane do teczki i opatrzone tą nazwą. Z kolei polska SB zajmowała się Wantułą głównie dlatego, że pracował na Uniwersytecie Śląskim w Cieszynie i mógł działać politycznie, jako zwolennik opozycji, wśród studentów. A kryptonim „Kasztelanin” nadany mu został bez jego wiedzy. Z tego, co wiem, Wantuła został wezwany do Urzędu Bezpieczeństwa jako podejrzewany o nieprawomyślne poglądy, a później zobowiązany do milczenia. Po wyjściu został zarejestrowany jako „Kasztelanin”. Z tego, co się zachowało, nie można powiedzieć, że jest to materiał na tyle obciążający, iż można by mówić o współpracowniku SB. W przeciwieństwie do innych Zaolziaków, z których teczek wprost to wynika. A w sprawie Wantuły można by się zwrócić jeszcze do Instytutu Pamięci Narodowej. Chyba niczego więcej się nie dowiecie, ale będziecie to mieć przynajmniej „czarno na białym”.

 

Rozmawiamy po ogłoszeniu wyników Spisu Powszechnego w RC. Wypływa z nich, że Polaków na Zaolziu ubywa. Co pan o tym sądzi?

No cóż, mniejszość narodowa mieszkająca na pograniczu się wykrusza. Przyznawanie się do polskości musi być czymś zmotywowane. Przez wiele lat była to motywacja, że warto przetrwać, bo może być lepiej. To jednak już „przekwitło”. Wielki wpływ miało tu też zamknięcie granicy w latach 80. i strach przed oskarżeniami o związki z „Solidarnością”. Polacy dali się zepchnąć do getta kulturalnego. Poza tym każda narodowość i język, żeby przetrwać, muszą się rozwijać. Jeśli będzie zadowolenie tylko z tego, że organizujemy festiwale, fajną kulturę i swoje getto, to jest to trochę za mało. Dlatego brakuje mi tu trochę tego pokolenia trzydziestolatków z pierwszej połowy lat 90., które chciało coś zmienić, miało motywacje, także pozakulturalne. To pokolenie jak gdyby znikło z życia społeczno-politycznego. Obawiam się, asymilacja będzie postępować. I to dopóty, dopóki młode pokolenie nie odkryje dla siebie nowej motywacji bycia Polakiem na Zaolziu.

 

Krzysztof Nowak, Mniejszość polska w Czechosłowacji 1945-1989. Między nacjonalizmem a ideą internacjonalizmu, Polskie Towarzystwo Historyczne Oddział w Cieszynie, Uniwersytet Śląski w Katowicach, Cieszyn-Katowice 2010

 

Pierwotny tytuł tekstu: Polska czasami o was zapominała, „Głos Ludu”, 28 stycznia 2012 r.

 

salon24.pl