"Niemcom brakuje elementarnej wiedzy na temat Polski" - przekonuje Jerzy Maćków, politolog z Uniwersytetu w Ratyzbonie. "W swojej większości Niemcy traktują Polskę jako kraj zacofany i mało istotny w Europie" - wskazuje uzczony.

W rozmowie z PAP Maćków powiedział, że jego studenci w Ratyzbonie są niezmiernie zdziwieni słysząc, ze Poska jest siódmą gospodarką Unii Europejskiej. "Podobnie jest, gdy wskazuję na to, ze obchody trzydziestej rocznicy wydarzeń roku 1989 r. z gośćmi z Rumunii i Węgier, ale bez Polaków i tematów polskich, są skandalem. A właśnie takie obchody urządza aktualnie Instytut Europy Wschodniej i Południowej w Ratyzbonie" - dodaje politolog.

W jego ocenie najgorsze jest to, że Niemcy nie tylko nie mają żadnej wiedzy o Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej w ogóle, ale że są przekonani... iż jest inaczej. Niemcy uważają, że znają ten temat, choć tak naprawdę kierują się głównie stereotypami, częściowo ukształtowaymi historycznie.

"Przede wszystkim nie ma dobrych dziennikarzy piszących o Polsce. Oprócz tego, że są mierni pod względem warsztatowym, to strasznie polityzują. Zamiast próbować rozumieć to, co się w Polsce dzieje, chcą kształtować niemiecką opinię publiczną wedle swoich politycznych wyobrażeń. I nie chodzi mi o to, że jakiś niemiecki dziennikarz nie lubi PiS-u, czy Kaczyńskiego – to jest jak najbardziej dopuszczalne. Niewybaczalna jest jednak skrajna jednostronność, pomijanie niewygodnych faktów, nieobecność argumentów krytykowanej strony. To jest po prostu mizerne dziennikarstwo" - mówi Maćków.

"Gdyby Marine Le Pen wygrała wybory we Francji, to mielibyśmy w niemieckich mediach głosy krytyczne, ale nie tak jednoznaczne, jak w przypadku zwycięstwa wyborczego PiS-u w Polsce. Przy całej krytyce nowej francuskie prezydent pisaliby o niej bowiem ludzie, którzy znają francuski, w przeciwieństwie do większości dziennikarzy niemieckich, którzy z nieznanych powodów przynajmniej od czasu do czasu czują się do tego powołani, by napisać coś o Polsce. Mielibyśmy zatem po wygranej Le Pen szok i krytykę, ale zaraz potem próbę zrozumienia, dlaczego właśnie ona została prezydentem, a potem próby nawiązania z nią sensownej współpracy. Wprawdzie z zaciśniętymi zębami, ale jednak" - dodaje.

Jak twierdzi politolog, oczywiście nie tylko niemieccy dziennikarze ponoszą za to wszystko winę; problem jest znacznie głębszy i szerszy.

bsw/forsal.pl