Gazeta podała, że przed feralnym dniem, w którym szturm policji na mieszkanie zakończył się znalezieniem dwóch ciał 32-letniego Andrzej B. i 17-letnia Kamili M., policja prowadziła działania, które mogły zdradzić jej zamiary. Chodziło o poruszanie się dobrze znanym w przestepczym półświatku samochodem czy nawet... grzeczne zapukanie do drzwi przedstępcy.

– Musimy zdawać sobie sprawę, że w Warszawie praca wygląda zupełnie inaczej. Jest to podyktowane różnymi względami: możliwościami technicznymi, podejściem policjantów, jak również szerokim zakresem ich anonimowości – mówi nadkom. Dariusz Loranty, były policjant i pierwszy w historii Komendy Stołecznej Policji dowódca zespołu negocjatorów.

Czy w innym mieście sprawa mogłaby wyglądać zupełnie inaczej?

- Gdyby działo się to w Warszawie, policjanci z wydziałów kryminalnych czy dochodzeniowo-śledczych z pewnością nie używaliby samochodów, jakimi jeżdżą na co dzień, ponieważ – mimo braku oznakowania – są już rozpoznawalne – tłumaczy Loranty.

Emerytowany oficer policji podkreśla, że właśnie dlatego funkcjonariusze mogą korzystać z wszelkich samochodów na różnych tablicach rejestracyjnych, często z dalekich zakątków Polski. W Warszawie często można spotkać przyjezdnych, nikogo nie dziwi obecność gości w stolicy, więc taka forma kamuflażu jest skuteczna.

Czy zatem problem leży wyłącznie w miejscu przeprowadzania akcji? Loranty nie chce jednak usprawiedliwiać policjantów. - Z pewnością działania w mniejszcych miejscowościach są trudniejsze, ale doszło tutaj również do zlekceważenia Andrzeja B. – tłumaczy najsłynniejszy polski negocjator policyjny.

„Dziennik Gazeta Prawna” powołuje się na krytyczne opinie policjantów z komendy wojewódzkiej, którzy ze złością kręcą nosem na wspomnienie o akcji sanockich gliniarzy. Podobną opinię wyraża mój rozmówca, którego zdaniem Komenda Powiatowa w Sanoku nie powinna działać samodzielnie. - Byli już rozpoznawalni w tak małym mieście, ich działania były przewidywalne – wyjaśnia Loranty.

Dlaczego jednak sanoccy policjanci zdecydowali się działać na własną rękę? Czy wymawiane półgębkiem zastrzeżenia kolegów z komendy wojewódzkiej, to jedyna sankcja za zaniedbania? Wiadomo, że nic nie zwróci życia 17-letniej dziewczynie, ale przecież takie przypadki mogą się powtórzyć. Czy wówczas policjanci z małego miasta znowu poczują w sobie „moc” rodem z amerykańskim filmów o FBI, która będzie kosztowała życie następną młodą osobę?

Aleksander Majewski