Wiele w polskich mediach padło słów wieszczących całkowity upadek kanclerz Angeli Merkel a z nią i samych Niemiec. Decyzją z 2015 roku o wpuszczeniu mas uchodźców Merkel miała pogrzebać swoją polityczną przyszłość, otwierając zarazem puszkę Pandory. Miało dojść do zastoju państwa, walk ulicznych i kompletnego chaosu. Wszystko to okazało się przerysowanym fałszem. I choć Niemcy rzeczywiście „upadają”, to w znacznie mniej spektakularny sposób.

 „Niemcy” to naród upadający; oczywiście olbrzymia siła gospodarki i nauki zdaje się temu przeczyć, ale kto spojrzy na dane demograficzne, ten nie może wątpić, że za kilkadziesiąt lat z „Niemcami” będzie koniec. Republika Federalna będzie, oczywiście, istnieć nadal, ale nie będzie wypełniona już niemiecką, ale dosłownie multikulturową treścią. Czy to dobrze, czy źle, trudno powiedzieć; pewnie źle, bo ta nowa zaodrzańska treść z roku na rok będzie miała coraz bardziej mahometański charakter.

Mylili się jednak ci wszyscy, którzy spodziewali się rychłego wybuchu jakiejś wojny domowej między rodowitymi Niemcami a przybyszami. Siła przyciągania niemieckiego nacjonalizmu jest bardzo niewielka, a penetracja społeczeństwa przez ideologię równościową tak olbrzymia, że nie ma o tym mowy. Mówiąc krótko, społeczeństwo po prostu akceptuje fakt śmierci niemieckiej kultury. Muzułmańska przemoc to dla niego współczesna zachodnia norma; w umacnianiu tego przekonania walnie pomagają największe media, kłamiąc i manipulując na nieznaną dotąd skalę. Niemieckie społeczeństwo śpi spokojnie i sądzę, że nigdy się nie obudzi; po prostu rozpłynie się, tak, jak rozpływa się już choćby we Frankfurcie nad Menem, gdzie już połowa ludności ma zagraniczne korzenie (sic). Kilka spalonych barów z kebabem czy zdewastowanych meczetów w 80-milionowym kraju to ostatecznie naprawdę za mało, by mówić o „wojnie”.

Wyborcy są z tego stanu rzeczy zasadniczo zadowoleni; nie wiem, czy nie uświadamiają sobie skali problemu, czy też może rozpad niemieckiej kultury po prostu ich nie interesuje lub wręcz uważają go za prawidłowy kierunek rozwoju; możliwe też, że nie wierzą w żadną zmianę. Pewnie wszystko po trochu. Fakt, że według aktualnych sondaży w najbliższych wyborach na kanclerz Merkel chce zagłosować około 40 procent obywateli; dalsze 40 procent popiera inne partie optujące za utrzymaniem polityki migracyjnej (SPD, Zieloni, FDP). Ostro przeciwko niej wypowiada się tylko około 10 procent wyborców, co ma swoje przełożenie w poparciu dla Alternatywy dla Niemiec. Nie ma to dzisiaj politycznie żadnego w zasadzie znaczenia.

A zatem znowu Merkel. Dla nas, Polaków, to chyba dobrze. Jej główny kontrkandydat Martin Schulz z SPD to czystej wody populista i ideolog, marzący o budowie europejskiego federalizmu. Powie ktoś, a niech tam, niemiecka polityka jest pragmatyczna, więc co za różnica, kto rządzi w Berlinie. Nieprawda; oczywiście i Schulz jako kanclerz musiałby być ostrożny wobec Warszawy, zbyt wielka jest wygodna dla Niemców zależność ich gospodarki od polskich montowni. A jednak strategiczne założenia zmieniają się wraz z ideologią; Merkel ideologii nie ma i w tym sensie jest po prostu „współczesna” i rzeczywiście pragmatyczna, Schulz to jednak czerwona bomba i upiór z pozornie dawnych czasów marksistowskiej inżynierii społecznej. Niech więc przegrywa; my budujmy z Niemcami związki gospodarcze, ale ostrożnie, tak, by nie dać zainfekować się liberalną dekadencją. Skoro Europa Zachodnia chce umrzeć, to trudno; my zostańmy wszakże Europą. Jedyną w Europie.  

Paweł Chmielewski