Marta Brzezińska-Waleszczyk: Co Pani poczuła, kiedy lekarze przedstawili diagnozę?

Maria Pikuła: Byłam w szoku. To chyba takie standardowe uczucie, kiedy człowiek dowiaduje się o chorobie dziecka. Na początku nie dowierzałam, dopytywałam, czy to już pewne. Chciałam zweryfikować diagnozę u innych lekarzy.

Proponowali aborcję?

Prawie od razu zasugerowali „rozwiązanie” tego problemu. Usłyszałam, że nie jest jeszcze za późno, że wciąż można usunąć ciążę. Jeszcze nie oswoiłam się z myślą o chorobie córeczki, a już musiałam rozpoczynać licytację z lekarzami, którzy namawiali, by ją zabić. Nie chciałam w ogóle o tym słyszeć. Prosiłam jedynie, żeby wytłumaczyli mi dokładnie, na czym polega choroba Asi.

Nie oferowali opieki nad Panią i dzieckiem?

Jestem z Krakowa, więc znalezienie specjalistycznego USG nie było trudne. Kiedy potwierdziła się diagnoza, że Asia jest chora, skierowano mnie do Genomu w Rudzie Śląskiej. Jednak nie po to, aby mnie wesprzeć, podejmując się prowadzenia tak trudnej ciąży, ale dlatego, że tam mieli mi „pomóc”, czyli zrobić aborcję. Powiedziałam, że to nie wchodzi w grę, więc próbowano mnie przekonać innym argumentem, czyli lepszym, specjalistycznym sprzętem. Pojechałam do Genomu, oczywiście nie po to, żeby zabić swoje dziecko, ale po to, żeby się dokładnie przebadać.

Na co była chora Pani córka?

Asia nie miała części czaszki. Ponadto, stwierdzono bardzo poważne ubytki w mózgu. To było bezczaszkowie, bezmózgowie. Dziecko miało się urodzić martwe albo umrzeć jeszcze w moim łonie. Gdyby przeżyło, to bardzo krótko po porodzie.

Co wydarzyło się w Rudzie Śląskiej?

Badanie w Genomie potwierdziło wadę. Od razu padła też propozycja „rozwiązania”, zabieg aborcji mógł być wykonany jeszcze tego samego dnia. Nie zgodziłam się.

Jak zareagowali lekarze?

Byli skonsternowani. Powtarzali, że przecież dziecko i tak umrze. Wydawało im się, że mój sprzeciw wynika z braku świadomości na temat stanu zdrowia córki. Wielokrotnie musiałam im tłumaczyć, że wszystko rozumiem, przyjęłam do wiadomości chorobę dziecka, ale nie godzę się na zabieg. Lekarze byli speszeni, że aborcja to jedyne, co mają mi do zaoferowania. Kiedy zrozumieli, że nie zabiję swojego dziecka, zaproponowali, żebym przyjeżdżała do nich na kolejne USG. Później byliśmy w Rudzie Śląskiej tylko raz, pomoc lekarzy z Krakowa była dla nas wystarczająca.

Musiała Pani tłumaczyć lekarzom, dlaczego nie godzi się na aborcję?

Byłam skupiona na sobie i dziecku, na swoim cierpieniu. Nie chciałam wdawać się w dyskusje światopoglądowe. Powiedziałam im jedynie, że nawet jeśli Asia umrze, to z powodu choroby, a nie z powodu mojej decyzji czy decyzji lekarza. Dodałam też, że fakt, iż córeczka będzie żyła po urodzeniu bardzo krótko (albo w ogóle nie będzie żyła), nie oznacza, że mam skracać jej życie przed narodzeniem.

Feministki nazwałaby Panią „inkubatorem” czy „chodzącą trumną”…

Tyle, że kobiecie nie pomoże się, zabijając jej dziecko. W żadnym momencie ciąży nie czułam się jak „inkubator” czy „chodząca trumna” dla mojego dziecka. Dlaczego? Bo uświadomiłam sobie, że jestem jedynym ziemskim domem dla mojej córeczki. Jedynym miejscem, w którym ona może być cieleśnie. Wanda Półtawska mówi, że kobieta jest sanktuarium życia i to wtedy bardzo mocno do mnie dotarło. Zdałam sobie sprawę, często spacerując wtedy z mężem, że Asia nigdy nie zobaczy drzew, słońca, jeziora, kwiatów… To mnie motywowało do tego, by stworzyć dla niej jak najgodniejsze warunki. Choć wiedziałam, że moja córka niebawem umrze, nie zaprzestałam zdrowej, bogatej w witaminy diety. Nie piłam kawy, alkoholu, brałam kwas foliowy, robiłam to wszystko, co w normalnej sytuacji robi kobieta w ciąży z szacunku do dziecka.

Faktem jednak jest, że w tej sytuacji kobieta nosi pod sercem dziecko, które zaraz umrze…

Ale nigdy nie jest „grobem” albo „inkubatorem” dla dziecka! Jest jedyną osobą w tak dramatycznej sytuacji, która może je bezpiecznie zachować, otulić miłością. To pokazuje, jak wielka jest godność kobiety. Owszem, jest to trudny czas, w którym potrzeba wielkiego wsparcia ze strony najbliższych.

Pogodziła się Pani z tym, że Asia wkrótce umrze?

Tak, jak żałoba ma pewne swoje etapy, tak samo godzenie się na śmierć swojego dziecka ma pewne stadia, to też jest proces. Na pewno nie jest tak, że kobieta od razu po takiej diagnozie, która właściwie jest wyrokiem, poczuje się „sanktuarium życia”… Na początku jest szok, niedowierzanie ale po tej rozpaczy przychodzi moment akceptacji. Kobieta zaczyna dbać o teraźniejszość.

W normalnej sytuacji, kobieta w ciąży kupuje ubranka, łóżeczko, wózek, szykuje pokój dla dziecka… Pani, wiedząc, że Asia umrze po porodzie, nie mogła tego robić. Co czuje w takiej chwili kobieta, pod której sercem jednak rośnie dziecko?

To bardzo trudne, tym bardziej, że powiedzieliśmy o chorobie Asi tylko najbliższej rodzinie. Dalszych znajomych nie informowaliśmy o szczegółach, więc czasem padały pytania, czy kupiliśmy już wózek albo łóżeczko… Nie odsłaniałam się z całą prawdą o moim położeniu, bo to było dla mnie za trudne. Miałam niesamowite wsparcie ze strony najbliższych, przede wszystkim mojego Męża.

Przez okres ciąży Mąż śpiewał Asi kołysanki. Na dzień przed porodem poczułam się nieco dziwnie. Poszliśmy rano na Mszę świętą, później położyłam, się by odpocząć. I Mąż zaczął śpiewać Asi kołysankę.

Przygotowywaliście się Państwo na odejście córki?

Przygotowaliśmy się na to, co jest teraz, nie na to, że Asia z nami zostanie. Szkoda nam było marnować na to czas. Gdyby jednak z nami została, to i tak pewnie byłby to tylko czas w szpitalu, więc pewne rzeczy można było szybko dokupić. Nie chcieliśmy dopuścić do takiej sytuacji, że wracamy do domu, a tam czeka wózek i ubranka, których Asia nie może założyć. Skupiliśmy się na teraźniejszości, na byciu z naszym dzieckiem, modleniu się za nie. Co dzień je błogosławiliśmy. Każdego dnia starałam się znaleźć czas, by w szczególny sposób „być” z Asią, wyjść na spacer, położyć się wsłuchać w jej delikatne ruchy, bicie serca, pogłaskać brzuszek. To takie normalne zachowania większości kobiet w ciąży, tylko u nas było trochę bardziej wyjątkowe, bo tylko tak mogliśmy być z Asią.

To pomogło pogodzić się z myślą, że ona umrze po porodzie?

Mieliśmy czas, by pogodzić się chorobą Asi i powiedzieć jej wszystko to, co ważne i potrzebne, by potem przeżyć żałobę. Zdążyłam jej powiedzieć, jak bardzo się cieszę, że z nami jest, jak bardzo mi przykro, że nie będzie jej z nami po porodzie i wiele innych rzeczy, bardzo osobistych. Miałam pewność, że ona to słyszy. Na modlitwie, podczas adoracji ofiarowywałam córeczkę Panu Bogu, zgadzałam się na to, żeby ją zabrał, jeśli taka jest Jego wola. Mam wrażenie, że właśnie dzięki temu, żałoba po porodzie i śmierci Asi przyszła tak naturalnie.

A gdyby dokonała Pani aborcji, ciężej byłoby się pożegnać z dzieckiem?

Kobieta, która dowiaduje się o śmiertelnej chorobie swojego nienarodzonego dziecka i od razu słyszy propozycję aborcji, nie ma szansy na spokojne przeżycie żałoby. Żeby przeżyć żałobę, trzeba sobie uświadomić, jaką poniosło się stratę. Po płodzie, embrionie czy zlepku komórek nie ma się żałoby. Taka kobieta jest pozbawiona możliwości pełnego przeżywania swojej straty. Trzeba mieć świadomość, że straciło się dziecko, by móc przeżyć żałobę.

Niektóre kobiety, dowiadując się o chorobie dziecka, decyduję się jednak na zabieg…

Wiele kobiet w takiej trudnej sytuacji nie może liczyć na wsparcie męża czy kogoś bliskiego. Jeśli kobieta nie zdąży się jeszcze pozbierać po druzgoczącej diagnozie, a już dostaje propozycję aborcji, na którą w szoku przystaje, to od razu dostaje kolejną traumę, z którą musi się pogodzić. Jeszcze nie zdążyło przeminąć jedno bolesne doświadczenie, a już przychodzi drugie, o wiele boleśniejsze.

Dla matki równie trudnym doświadczeniem jest zobaczenie swojego dziecka bez części twarzy czy czaszki… Być może także dlatego, kobiety decydują się na aborcję…

Dla nas czas przygotowania na narodziny Asi był trudny, ale nie dlatego, że nie zdecydowaliśmy się na przerwanie ciąży, ale dlatego, że była ona chora. Etapy godzenia się z tym, żegnania z Asią, dziękowania za to wszystko sprawiły, że godnie przyjęliśmy jej pojawienie się na świecie, a później narodziny, będące jednocześnie śmiercią.

 

Jak wyglądał sam poród? W Polsce rodzenie dzieci z tak poważnymi wadami albo poronienia i to, co dzieje się później z ciałkiem dziecka, jeszcze do niedawna było tematem tabu.

Zapytałam moją lekarkę, który szpital poleca w takiej sytuacji. W placówce, do której się udaliśmy, zostaliśmy potraktowani z godnością. Dzięki temu, że mieszkam w Krakowie, mogłam wybrać szpital, który z szacunkiem przyjmuje każde dziecko, zarówno zdrowe, jak i chore.

Pani córka urodziła się żywa?

Asia zmarła tuż po porodzie. Kiedy było już po wszystkim, chciałam jeszcze raz pożegnać się z nią. Bardzo mi na tym zależało, więc zawieziono mnie do jej ciałka na wózku, żebym mogła jeszcze potrzymać ją za rączkę.

A jak wyglądał pogrzeb?

Ksiądz proboszcz stanął na wysokości zadania. W tak trudnej sytuacji zrobił wszystko, żeby nam ulżyć. Msza święta odbyła się według normalnych procedur liturgicznych, z rytem pogrzebu dziecka zmarłego, które zostało ochrzczone. Eucharystia została odprawiona w intencji mojej i męża, aby podnieść nas na duchu.

Tydzień temu „Wprost” opublikował rozmowę z pacjentką prof. Bogdana Chazana, której ten odmówił wykonania aborcji. Dziecko kobiety, jak wynika z tego wywiadu, ma taką samą wadę, jak Pani córka. Przez rozmówczynię „Wprost” przemawia pewien żal, jakby odmawiając jej aborcji, pozbawiono ją jakiegoś dobra. Kobieta mówi, że nie chce, by jej dziecko cierpiało. Co powiedziałaby jej Pani?

Jej cierpienie jest na pewno wielkie. Śmierć dziecka na pewno będzie dla niej wielką stratą. Pewnie przechodzi teraz przez etap buntu, niezrozumienia, złości. Czasem w tym wielkim cierpieniu, zwłaszcza kiedy nie ma się kogoś bliskiego, kto wesprze, można ten swój gniew skierować na inne osoby. Na pewno nie chcę w żaden sposób osądzać tej kobiety, ona cierpi. Jej cierpienie jest jednak związane z chorobą dziecka, z tym, że ono umrze. Powodem tego cierpienia nie jest odmowa aborcji.

Gdyby prof. Chazan wskazał lekarza, który podejmie się wykonania aborcji, cierpiałaby mniej?

To normalne, że kobieta, która jest w ciąży, rodzi dziecko. Kobieta z „Wprost” nie będzie rodziła dziecka dlatego, że ktoś odmówił jej aborcji, ale dlatego, że jest w ciąży. Fakt, że jej dziecko jest ciężko chore to rzeczywiście źródło wielkiego cierpienia. Radziłabym jej skupienie się na tym, że TERAZ jej dziecko JEST z nią, że TERAZ może mu powiedzieć wszystko, co tylko pragnie mu powiedzieć, że TERAZ jej dziecko NIE CIERPI, że TERAZ jej dziecko WSŁUCHUJE się w bicie jej serca, że TERAZ karmi się tym, co ona, jako matka mu daje, że TERAZ może być otulone jej miłością. Po porodzie będzie mogła w sposób godny pożegnać się ze swoim dzieckiem, jeżeli tylko będzie miała takie życzenie. Czasem dla kobiety jest to po prostu zbyt trudne. Tym bardziej, że wada, o której mówimy, jest związana z dużą deformacją główki. Trudno mi powiedzieć, co powiedziałabym tej kobiecie. Myślę, że ją trzeba po prostu bardzo mocno przytulić, by wiedziała, że nie jest sama.

To, co spotkało Panią i Pani męża, to trudne doświadczenie. Po ludzku można dopytywać, dlaczego to Państwa spotkało, dlaczego Bóg pozwolił na taką tragedię? Czy patrząc na to z perspektywy jakiegoś czasu, potrafi Pani zrozumieć, dlaczego tak się stało? Jak zmieniło się Pani życie?

Oboje bardzo dojrzeliśmy. Oczywiście wiedzieliśmy, że życie ludzkie zaczyna się od poczęcia, ale wtedy doświadczyliśmy tego bardzo mocno. Wiemy, że nasza córeczka we mnie żyła, jej serce biło. Przyjęliśmy to cierpienie i oddaliśmy je Bogu. Bardzo łatwo jest przyjmować od Boga dary, ale przyjąć stratę… Na tym jednak polega nasza wiara. To był chyba taki test wiary. Czy kochamy Boże dary, czy kochamy Boga? Czy jesteśmy Mu wierni, bo daje nam przyjemne rzeczy, czy jesteśmy wierni, bo chcemy Mu służyć? Nasze małżeństwo dojrzało, utwierdziliśmy się w naszej wierze.

W tym czasie urodziły się Państwu kolejne dzieci.

Dwa lata po śmierci Asi na świat przyszły nasze córeczki, bliźniaczki. W naszych rodzinach wada, jaką miała Asia, nigdy wcześniej się nie pojawiła, podobnie, jak nigdy nie było bliźniąt. Zobaczyliśmy, jak życie potrafi zaskakiwać. Jak warto otwierać się na działanie Pana Boga w każdej sytuacji i do końca Mu zaufać. W 2012 roku na świat przyszedł nasz syneczek, wychowujemy więc troje dzieci, ale mamy czworo. Dziewczynki mają trzy lata i osiem miesięcy, wiedzą o Asi, że jest w niebie. W naszym domu wisi ramka z trzema zdjęciami – na jednym jestem ja w ciąży z Asią, na drugim dziewczynki, a na trzecim Mareczek. Chcieliśmy, żeby wszystkie nasze dzieci były na tym zdjęciu, choć Asia jest „tylko” w brzuchu. Dziewczynki mają już tego świadomość.

Całkowicie pogodziła się Pani z doświadczeniem śmierci dziecka?

Są takie momenty, w których ludzie pytają nas, dlaczego tak się stało. My też o to pytaliśmy. Dlaczego akurat my? Przyszedł jednak moment akceptacji i przyjęcia krzyża, pogodzenia się z cierpieniem, oddania go Panu Bogu. Myślę, że ludziom ciężko jest to zrozumieć, bo my dziś nie potrafimy ani czekać, ani tracić. Jesteśmy wychowani tylko po to, aby zdobywać. Wiedzę, sukcesy, pieniądze. Jesteśmy uczeni, że wszystko musi być jak najszybciej, bo czas to pieniądz. W przypadku tak poważnych chorób dzieci, trzeba czekać na stratę. To jest coś, z czym wielu współczesnych ludzi ma problem. Nie dość, że trzeba czekać, to jeszcze na stratę. Nie potrafimy dziś ani czekać, ani tracić. To na pewno wymaga wielkiego poświęcenia, ale jestem głęboko przekonana, że warto do końca zaufać Panu Bogu.

Rozmawiała Marta Brzezińska-Waleszczyk