Wszyscy zajmujący się Rosję spodziewali się takiego rozwoju wydarzeń, tzn. zaostrzenia konfliktu w związku ze statusem Morza Azowskiego oraz cieśniną Kerczeńską. Sam pisałem o tym na łamach Tygodnika TVP już we wrześniu (https://tygodnik.tvp.pl/38981160/wojna-rozpocznie-sie-na-morzu-azowskim-lada-dzien). Zasadniczo warto zastanowić się z czym mamy do czynienia, jakie będą polityczne konsekwencje tego co się stało, zarówno dla Ukrainy, jak i dla tzw. Formatu Normandzkiego i szerzej relacji sił w naszej części Europy. Na miejscu jest też pytanie o przyszłość. Tym bardziej, że wczoraj wieczorem, w rosyjskiej telewizji, na żywo, znany propagandysta Kremla Władimir Sołowiew, informował nie tylko o „ukraińskiej prowokacji” na Morzu Azowskim, ale również o tym, że armia ukraińska rozpoczęła zmasowany ostrzał obszarów kontrolowanych przez separatystów na wschodzie Ukrainy, co jego zdaniem, ale również zdaniem zaproszonych przezeń komentatorów ma być wstępem do rozpoczęcia wojny na wielką skalę. O takiej możliwości rosyjska prasa pisze już od miesięcy, więc, propagandowe „pole boju” jest już dobrze przygotowane.

Zacznijmy jednak od skrótowego opisu tego co się wydarzyło. Trzy jednostki ukraińskie, z tego dwa małe opancerzone kutry oraz holownik wypłynęły z portu w Odessie i kierowały się do Mariupola. Rosjanie twierdzą, że nie zostali poinformowani o zamiarze przepłynięcia pod Mostem Kerczeńskim, strona ukraińska zaś informuje, że rutynowo zgłosiła swe plany, jednak nie dostała zwrotnej odpowiedzi, uznano zatem milczenie Rosjan za wyrażenie zgody. Ci ostatni twierdzą jednak co innego i w związku z oczywistym, ich zdaniem, działaniem polegającym na naruszeniu „rosyjskich wód terytorialnych” (to, że nikt nie uznaje tych akwenów za rosyjskie wody nie jest dla nich argumentem) przystąpili do działania. To znaczy zbrojne jednostki rosyjskiego FSB, które zajmują się ochroną mostu otworzyły ogień w stronę ukraińskich kutrów, zaś niewielki ukraiński holownik redowy, został staranowany przez dziesięciokrotnie większą rosyjską jednostkę. W efekcie wymiany ognia sześć osób po stronie ukraińskiej zostało rannych, w tym dwoje ponoć ciężko. Rosjanie natychmiast poderwali też samoloty Su-24 stacjonujące na Krymie oraz zablokowali przejście pod mostem w ten sposób, że podholowali statek handlowy i ustawili go w poprzek toru wodnego. Strona ukraińska najpierw informowała, że trzecia z jej jednostek nie została przez Rosjan przejęta, a tylko otoczona, bo marynarze dostali rozkazy zbrojnego oporu i Rosjanie nie zdecydowali się na agresywne działania. Ale potem pojawiły się doniesienie, że Rosjanie zajęli trzy ukraińskie jednostki i pod eskortą odprawili je do portu w Kerczu. Na ich pokładach znajdowało się 23 żołnierzy. Z ciekawostek, warto napisać, że kapitanem kutra Nikopol, był jeden z nielicznego grona ukraińskich kadetów, którzy w 2014 roku na Krymie, śpiewając hymn ukraiński, odmówili poddania się atakującym Rosjanom (wówczas uchodzącym za tzw. zielone ludziki).

Dalej wydarzenia poszły zgodnie z przewidywaniami. W nocy zebrał się w Kijowie rząd oraz Rada Obrony Narodowej i Bezpieczeństwa i nie tylko postawiono ukraińska armię w stan pełnej gotowości bojowej, ale również poinformowano, że na obszarze całego kraju wprowadzony zostanie stan wojenny na czas 60 dni. Ołeksandr Turczynow, sekretarz Rady, powiedział jednocześnie, że jeśli sytuacja będzie się normalizowała, to czas ten może ulec skróceniu. Z informacji o charakterze wojskowym warto wspomnieć, że, jak poinformował ukraiński portal specjalizujący się w kwestiach militarnych https://mil.in.ua, amerykański samolot zwiadu elektronicznego Boeing RC-135V wystartował z amerykańskiej bazy w Grecji i skierował się nad Morze Czarne, zaś nad Donbasem przeleciał amerykański bezzałogowy samolot zwiadowczy RQ-4B Global Hawk 11-2047 FORTE10.

Pod rosyjskimi placówkami dyplomatycznymi jeszcze w nocy rozpoczęły się demonstracje, których przebieg był dość gwałtowny, bo w Kijowie spalono samochód na dyplomatycznych (rosyjskich) numerach a we Lwowie przed konsulatem podpalono opony. W związku ze spodziewanymi zamieszkami ukraińska policja również postawiona została w stan podwyższonej gotowości. Nie ulega wątpliwości, że wprowadzenie stanu wojennego zatrzyma, zgodnie z ukraińskim prawodawstwem, proces wyborów prezydenckich, bo nie będzie można rejestrować kandydatów i wszystko ulegnie odłożeniu w czasie. Na jak długo? Dziś trudno powiedzieć.

I to jest jeden z filarów rosyjskiej narracji. Otóż Moskwa uważa, że mamy do czynienia z prowokacją Ukrainy. W tej sprawie Rosja zażądała już w nocy zwołania Rady Bezpieczeństwa ONZ, której posiedzenie odbędzie się dzisiaj, tj. w poniedziałek. Po cóż Kijów miałby doprowadzić do zaostrzenia sytuacji? Z powodów wewnętrznych. Jej zdaniem rządzący Ukrainą Poroszenko i jego otoczenie już wiedzą, że nie mają szans na wyborczy sukces dążą więc z jednej strony do eskalacji konfliktu, bo to poprawia notowania prezydenta, z drugiej zaś „na wszelki wypadek” chcą mieć atut stanu wojennego, po to aby w razie potrzeby móc nawet odwołać wybory prezydenckie.

Sytuacja na Ukrainie daleka jest od stabilizacji. Niedawno drogi blokowali posiadacze samochodów sprowadzanych z państw Unii Europejskiej (chodzi o auta używane), którzy protestowali w ten sposób przeciw reformie polegającej na skokowym podniesieniu stawek ubezpieczeniowych na starsze pojazdy. Teraz protest został zawieszony (ale nie ze względu na konflikt z Rosją, tylko dlatego, że ustawa została podpisana), lecz jego organizatorzy zapowiadają, że niedługo zostanie wznowiony – w Kijowie, pod administracją prezydenta, po to, aby ten zgłosił weto do kontrowersyjnej ustawy. Ewentualne wprowadzenie stanu wojennego może wzbudzić też szereg, nazwijmy to eufemistycznie, kontrowersji natury politycznej. Ewentualnych oponentów stawia w trudnej pozycji, ale tym nie mniej już pojawiają się głosy, że przecież w trakcie znacznie cięższych walk w Debalcewie, tego rodzaju regulacje nie zostały wprowadzone. Po co zatem teraz taka akcja i na dodatek na terenie całego kraju, a nie tylko w jego częsci? 31 grudnia na Ukrainie miała rozpocząć się kampania prezydencka, jeśli stan wojenny ma obowiązywać do 26 stycznia, to już wiadomo, że wyborczy kalendarz ulegnie, przynajmniej, zakłóceniu.

Wypowiadając się dla Agencji RIA Novosti rosyjski wiceminister spraw zagranicznych Karasin powiedział, zgodnie z rosyjską linia argumentacji, że w istocie mamy do czynienia z ukraińską prowokacją, której celem jest wprowadzenie stanu wojennego w kraju i uniemożliwienie zwycięstwa sił politycznych opowiadających się za procesem pokojowym. Inne z celów tego działania, jego zdaniem, to konsolidacja państw Zachodu w oparciu o „rosyjski straszak” oraz zaostrzenie sankcji. Po to, aby podkreślić, powagę sytuacji minister Ławrow, uczestniczący w pracach X Międzynarodowego Forum Pozarządowych Organizacji partnerów UNESCO, opuścił, po krótkim przemówieniu, jego posiedzenie. Nie miał daleko, bo Forum odbywało się w Moskwie. Występując na briefingu rzecznik Kremla Pieskow nazwał to co wydarzyło się na Morzu Azowskim „bardzo niebezpieczną prowokacją, która wymaga szczególnej analizy”.

Wydaje się, że w rosyjskich elitach dość powszechnym jest pogląd, artykułowany zresztą wprost przez gości programu Sołowiowa, że mamy do czynienia z prowokacją Kijowa, oraz, iż władze Ukrainy nie zdecydowałyby się na tego rodzaju krok gdyby nie dostały zielonego światła z Waszyngtonu. W poglądzie tym utwierdza ich ostatnia zmiana, reprezentanta Ukrainy w tzw. normandzkim formacie. Otóż byłego prezydenta Kuczmę, opowiadającego się za kontynuowaniem rozmów, zastąpił Jewgienij Marczuk, który może być uznany za reprezentanta „twardej linii”. Jest on byłym premierem, byłym ministrem obrony, byłym sekretarzem Rady Bezpieczeństwa, przy czym uczestniczy w pracach tzw. grupy kontaktowej od 2015 roku, może zatem „z marszu” objąć kierownictwo reprezentacją Ukrainy. Zasadnicza różnica między jego linią, a tą, którą reprezentował Kuczma, sprowadza się do tego, że Marczuk „od zawsze” opowiadał się za rozszerzeniem formatu o Stany Zjednoczone oraz Wielką Brytanię. Media przypominają też, że był on zwolennikiem utworzenia w ramach formatu mińskiego podstolika zajmującego kwestia kontroli granicy rosyjsko – ukraińskiej, bo jego zdaniem winien to być jeden z pierwszych problemów rozwiązanych w ramach rozmów pokojowych. Przy czym nie ma wątpliwości, bo mówił o tym wprost, że jedynym możliwym do zaakceptowania przez Kijów rozwiązaniem, jest przywrócenie kontroli Ukrainy nad swoją granicą. Jeśli idzie o kwestie Morza Azowskiego to wielokrotnie krytykował bezczynność ekipy Poroszenki w tym względzie – zarówno brak doktryny morskiej, jak i niewielkie nakłady na budowę floty.

Zdaniem Rosjan wejście do gry Marczuka może oznaczać, że Waszyngton postanowił „przyspieszyć”. Nie tylko zresztą na „froncie ukraińskim”. W RIA Novosti można przeczytać artykuł, że trwające właśnie we Francji protesty żółtych kamizelek są niczym innym jak tylko próbą uruchomienia przez Amerykanów „Majdanu”, tylko tym razem we Francji. Agencja wybuch protestów wiąże z podjętą przez Waszyngton próbą zdyscyplinowania krnąbrnego sojusznika i z działalnością Steva Bannona w Brukseli. Miałaby to być „kara” za projekt armii europejskiej i niefortunne deklaracje francuskiego prezydenta, że jest ona potrzebna po to aby chronić Europę między innymi przez Stanami Zjednoczonymi. Z punktu widzenia Moskwy sytuacja jest czytelna – Waszyngton chce skonsolidować opornych sojuszników zaostrzając napięcie. Tym bardziej, że sprzyjają mu spadające ceny ropy naftowej i równie szybko pikujące notowania Putina. Według ostatniego badania rosyjskiej opinii publicznej przez Centrum Lewady, prawie 2/3 ankietowanych jest zdania, że Putin odpowiada za problemy, które stoją przed krajem. 22 % uważa, że ponosi on odpowiedzialność „w pewnym stopniu”, czyli razem mamy do czynienia z krytyczną opinią 83 % Rosjan.

Pamiętajmy, że w pewnym sensie podobna sytuacja miała miejsce 10 lat temu w Gruzji. Rosjanie wówczas uznali, że mają do czynienia ze wspieraną przez Waszyngton agresją i dla swego bezpieczeństwa muszą zareagować twardo. Podobnie i wówczas notowania władzy, eufemistycznie rzecz nazywając, nie były najlepsze. A pamiętajmy, że w rosyjskiej doktrynie wojskowej nadal funkcjonuje pojęcie „uderzenia wyprzedzającego”, które nie jest aktem agresji, ale ich zdaniem obrony.

Marek Budzisz

dam/salon24.pl