Chrześcijaństwo dla kretynów?

9 grudnia 2004 roku agencja Associated Press doniosła w podnieconym tonie: „Słynny ateista uwierzył w Boga”. Było to echo pewnej konferencji w Nowym Jorku, podczas której postać będąca symbolem ateizmu naukowego, znany fi lozof Antony Flew ogłosił, iż przekonał się do istnienia Boga i – mało tego – jego pewność „opiera się na naukowej oczywistości”.

Ten sam Flew od 1950 roku uznawany był za guru nowoczesnego myślenia wolnego od religii, zwłaszcza od momentu opublikowania w Oksfordzie swej książki Theology and Falsification, mającej więcej wznowień niż jakakolwiek z jego pozycji. Potrzeba rzeczywiście niebanalnej uczciwości intelektualnej, by w osiemdziesiątym roku życia, po pół wieku akademickiej glorii, ogłosić swą własną kapitulację w obliczu tego, co niepodważalne, wywracając tym samym do góry nogami cały system, dzięki któremu zdobyło się tytuł mistrza w swej dziedzinie. I to jednym zdaniem: „I now believe there is a God!”1 . Jasne, że cały świat akademicki, który bardziej kocha mieć rację niż korygować własne błędy, wstrzymał oddech. Francis S. Collins, dziennikarz „New York Timesa”, nie pozostawił miejsca na odrobinę wątpliwości: „W swej młodości ateista Antony Flew postanowił przyswoić sobie sokratejską zasadę o podążaniu za oczywistością, gdziekolwiek miałaby ona prowadzić”. I oto całe życie spędzone na długich filozoficznych poszukiwaniach każe mu stwierdzić uczciwie, iż oczywistość prowadzi zdecydowanie do Boga. Sam Flew dodaje: „Nie słyszałem żadnego głosu.

Jasność wywodów kazała mi dojść do tego typu wniosków”. Cóż to za oczywistość każe zatrzymać się Flewowi i wielu innym reprezentantom świata nauki w postawie najwyższego szacunku? Powszechnie przyjmuje się, że wszechświat wziął swój początek z Wielkiego Wybuchu (Big Bang). Trudno powstrzymać się od analogii między tą niezmiernie potężną eksplozją światła, która rozrzuciła w przestrzeń nieskończoną ilość wiązek czystej energii, a zapisem pierwszych słów Boga w biblijnej Księdze Rodzaju: „Niech stanie się jasność”. Z teorii Wielkiego Wybuchu wynika, że od tamtego oddalonego od nas o około 15 miliardów lat „epizodu” wzięły początek czas i przestrzeń oraz materia. Anno Penzias, laureat Nagrody Nobla z fi zyki za odkrycie tzw. „echa Wielkiego Wybuchu”, czyli promieniowania kosmicznego, wyjaśniał: „Nie istnieje żadne «wcześniej» w stosunku do Wielkiego Wybuchu, ponieważ wcześniej nie istniały ani czas, ani przestrzeń, ani też materia”.

A zatem wszystko narodziło się w jednym, określonym momencie. Również spojrzenie na to, co wynikło z efektu Big Bangu, pozwala dostrzec dziwny zbieg okoliczności. „Wielkość ładunku elektrycznego elektronu, jak również stosunek masy protonu do masy elektronu – objaśnia wybitny fi zyk Stephen Hawking – każą zauważyć, że wartości tych wielkości zdają się doskonale skoordynowane pomiędzy sobą, tak by uczynić możliwym rozwój życia”2 . Wzięcie pod uwagę danych naszej planety prowadzi do wniosku, „jakby Ziemia została wyprodukowana z myślą o przyjęciu życia”3 : optymalna odległość od Słońca (wystarczyłoby trochę bliżej lub trochę dalej, by życie okazało się niemożliwe); doskonały kształt orbity (gdyby była bardziej eliptyczna, jak w przypadku Marsa, życie by nie zaistniało). Ponadto gazy wulkaniczne przyczyniły się do wytworzenia atmosfery i ukształtowania życiowych; ta sama atmosfera zawiera warstwę ozonową, która przepuszcza światło i ciepło potrzebne do życia, a zatrzymuje promieniowania szkodliwe; wreszcie masa roztopionego ołowiu, zalegająca środek Ziemi, chroni życie na planecie przed innymi zgubnymi promieniami, pozwalając mu rozwijać się pod „szczególnym parasolem magnetycznym”4 . Przebierając w wiadomościach z dziedziny nauki, możemy dowiedzieć się innych zdumiewających rzeczy. Gdyby ktoś odkrył grotę zapisaną wewnątrz od góry do dołu pełnym tekstem Pana Tadeusza Mickiewicza i próbował dowodzić, iż stanowi to efekt przypadkowych działań wody, wiatru i minerałów, słusznie zasłużyłby na ironiczny uśmieszek. A tymczasem prosty organizm jednokomórkowy zawiera w sobie informacje porównywalne do pięciu tysięcy egzemplarzy Pana Tadeusza. Nie bez sarkazmu słynny astrofizyk Fred Hoyle wyjaśnia, że wierzyć w to, iż pierwsza komórka życiowa wyłoniła się przez przypadek, to jakby wierzyć, że „rozszalały huragan, który wpadł do składowiska złomu, poskładał do kupy boeinga”5 . W podobnym tonie daje się uwieść zachwytowi odkrywcy Owen Gingerich, profesor Harwardu, który przyglądał się ludzkiemu mózgowi: „To nieporównanie najbardziej znany nam złożony przedmiot fizyczny w całym wszechświecie”. Z 35 tysięcy genów wyszczególnionych z łańcucha DNA ludzkiego genomu ponad połowa ma do czynienia z mózgiem.

Sam zaś mózg to około sto miliardów neuronów połączonych wzajemnie ze sobą tak, iż każdy z nich łączy się z dziesięcioma tysiącami innych neuronów. Liczba zaś połączeń synaptycznych pomiędzy komórkami nerwowymi w jednym mózgu przewyższa liczbę wszystkich gwiazd składających się na Drogę Mleczną: 10 do piętnastej potęgi synaps przeciwko 10 do jedenastej potęgi ciał niebieskich. Gdy weźmie się pod uwagę treść drugiej zasady termodynamicznej, w zgodzie z którą entropia wszechświata nieustannie się rozwija (tj. wszystko, co istnieje, stale przechodzi z porządku do rozproszenia, od jedności do chaosu), nie sposób nie zadać sobie pytania: jakim zatem cudem bezładna sterta atomów ułożyła się w misterną architekturę ludzkiego mózgu? Kiedy Flew zaczął dzielić się publicznie swymi nowymi przemyśleniami, chętnie wskazywał na kod DNA jako na sztandarowy przykład wyższej Inteligencji, która stworzyła naturę. Przypomnę, że w roku 1953 dwaj naukowcy James Watson i Francis Crick dokonali odkrycia w jądrze ludzkiej komórki struktury molekuły DNA (kwasu dezoksyrybonukleinowego) przewodzącego informacje genetyczne w niemal wszystkich istotach żywych. Trzeba zauważyć, że pomijając samą niezmierną liczbę informacji, jakie zawiera w sobie DNA, sam kod czy język ich zapisu zakłada jakąś inteligencję, która je wymyśliła i do szczegółu opracowała, a nie znalazła się jak dotąd żadna istota myśląca na świecie mająca takie predyspozycje. Któż zatem stworzył, opracował, a następnie zminiaturyzował kod genetyczny? Kto skonstruował jego wewnętrzny mechanizm sprawiający poprzez cały ciąg procesów naturalnych przeobrażenie się informacji w biologiczną substancję?

Nawiasem dodajmy, iż niektórzy współcześni biochemicy wręcz twierdzą, że w przypadku informacji wchodzących w skład kodu genetycznego nie można mówić ani o materii, ani o energii, lecz o czymś jeszcze innym. DNA zawiera w sobie zapis, który przekracza swoje właściwości chemiczne i fi zyczne. Czym jest zatem owo „sznurowanie tworzących DNA nukleotydów, które inteligentnie kierują formowaniem się i wzrostem komórek”? Bill Gates mówił: „DNA jest jak oprogramowanie, tyle że o wiele bardziej złożone”. Oprogramowanie zaś, jeśli jest myślą, potrzebuje twórcy. Albert Einstein przyznawał, że spoza praw natury „wyłania się rozum tak potężny, iż cała racjonalność ludzkich myśli i decyzji w porównaniu z nim wydaje się nic nie znaczącym odbiciem”. Jesteśmy jak dzieci, które weszły do cudownej, rozległej biblioteki, pełnej ksiąg zapisanych w przeróżnych językach. Dziecko oczywiście potrafi sobie wyobrazić, że istnieje ktoś, kto wszystkie te książki napisał. Jednakże nie wie, jak zostały one opracowane, ani też nie zna wszystkich tych języków, jakie zawierają księgi. Może też i podejrzewa, że istnieje jakiś porządek w ustawieniu woluminów, ale i tego nie wie do końca. Tak przedstawia się sytuacja nawet najbardziej inteligentnych ludzi wobec Boga. „Ktokolwiek na serio bierze się za uprawianie nauki – pisze Flew – przekonuje się, że prawa natury ukazują istnienie jakiejś duchowości, która niezmiernie przewyższa tę ludzką i względem której my wraz z naszymi wątłymi możliwościami winniśmy okazać pokorę”6 .

„Piękny umysł” Alberta Einsteina kazał mu podziwiać Boga w najdrobniejszych szczegółach rzeczywistości, którą odkrywamy przy tak niezmiernym nakładzie sił. W tym miejscu warto zadać sobie pytanie, czy ów potężny Stwórca – którego istnienie okazuje się aż nader ewidentne – próbował kiedykolwiek nawiązać jakąś relację z istotami ludzkimi? Starożytni Grecy ową niezgłębioną racjonalność wszechświata nazywali Logosem. Święty Jan Ewangelista napisał, że Logos oznacza Rozum czy też Słowo, przy pomocy którego Bóg stworzył świat, nadając wewnętrzną racjonalność wszystkiemu: od najdrobniejszych atomów po bezkresne galaktyki. Przy okazji św. Jan przekazał nam wstrząsającą wiadomość: „Logos stał się ciałem i zamieszkał pośród nas”. Spodziewam się, że ktoś w tym momencie mojego tekstu wzruszy ramionami lub też zacznie ziewać, myśląc: a cóż to za rewelacja? Nie byłbym tak niefrasobliwy na miejscu mojego czytelnika, zważywszy, że nieraz to, co wydaje się oczywiste, nie jest już rzeczywiste. Ilu ludzi, nawet z wyznania podających się za chrześcijan, myśli, że Jezus to symbol, umowny znak ludzkości, element szerokiej kultury popularnej? Znana mi nauczycielka religii w jednym z włoskich liceów, na pytanie postawione młodzieży: jaka jest różnica między Chrystusem a świątecznym Mikołajem? – usłyszała w odpowiedzi: ten drugi istnieje naprawdę. Iluż speców od politycznej indoktrynacji próbowało nam wmówić, że Jezus jest wytworem rewolucyjnej wyobraźni sfrustrowanych Żydów z Palestyny, że jest religijnym odpowiednikiem ikon masowej wyobraźni, takim samym, jak Szogun czy Myszka Miki? Niektórzy doszli wręcz do teorii, że Jezus to nazwa grzyba halucynogennego, którym faszerowali się ludzie w określonym miejscu i określonej epoce, co połączyło ich w rodzaj komuny zintegrowanej wokół zmaterializowanej postaci ich psychodelicznych wizji. Dziś Jezus stał się rodzajem puzzli, które można układać na różne sposoby: a to przypisując mu żonę i dzieci, a to odkrywając ślady jego rzekomych wakacji we Francji czy nawet w Indiach. Zależy gdzie kogo fantazja poniesie. A przecież nawet wśród najbardziej zagorzałych antyklerykałów i religiożerców byli tacy, którzy co do jednego nie pozwolili sobie na utratę przytomności.

Wolter o tych, którzy zaprzeczali istnieniu Jezusa, mówił, iż są „bardziej pomysłowi, niż wykształceni”7 ; Rudolf Bultmann, który zdewastował niemal wszystko w chrześcijaństwie, powiadał: „Powątpiewanie o tym, że Jezus istniał naprawdę, pozbawione jest jakichkolwiek podstaw i nawet nie warto się tym zajmować. Nie ma żadnych wątpliwości, że dał On początek temu historycznemu ruchowi, którego pierwszym zauważalnym etapem była pierwsza wspólnota chrześcijańska w Palestynie”8 . Nawet taki przykład racjonalnego ateisty, jakim był Bertrand Russell, nie wstydził się przyznać, że „Chrystus jest dla mnie człowiekiem wyjątkowym” 9. Słynący z ironizowania na temat Boga, włoski matematyk Piergiorgio Odifreddi, dla którego chrześcijaństwo jest „religią dla dosłownych kretynów”, pozbawioną rozumności i niegodną ludzkiej inteligencji, dopowiadał: „Co naturalnie nie znaczy, że Chrystus nie istniał”10. Przecież jednym z najłatwiejszych sposobów na zwalczenie chrześcijaństwa w starożytności byłoby posłużenie się tym argumentem. Jednak nawet tak wielki polemista i krytyk Kościoła ze strony świata pogańskiego, jakim był Celsus, nigdy nie poddał pod dyskusję historyczności Jezusa z Nazaretu.

A zrobiłby to bez najmniejszych skrupułów, gdyby istniał w tym względzie choćby cień wątpliwości. Warto przy tym dodać, iż wielu współczesnych historyków i teologów żydowskich zdaje się być o wiele bardziej przekonanymi w sprawie autentyczności postaci Jezusa, aniżeli niejeden profesor z chrześcijańskich katedr europejskich uniwersytetów. Niech mi będzie wolno wymienić w tym kontekście Riccarda Calimaniego – teologa z weneckiej dzielnicy Ghetto, Eugenia Zolliego – byłego głównego rabina Triestu i Rzymu, Davida Flussera – profesora Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie czy Pinchasa Lapide – egzegety i konsula izraelskiego w Mediolanie. Kontrowersje wokół Jezusa mają zresztą swoją podstawę – był On przecież jedynym człowiekiem w dziejach, który przypisał sobie niesłychany tytuł Boga. „Jak można dopuszczać myśl, że pewien młody Żyd, zamordowany dwa tysiące lat temu w sposób, który od dawna został już zaniechany, mógłby być wcieleniem Wszechmogącego Boga?” – zadawał sobie to pytanie francuski filozof René Girard, po czym nawrócił się na katolicyzm. „Możliwe, aby mogło zaistnieć Boskie objawienie? – dywagował w podobny sposób Antony Flew. – Ale jak powiedziałem, nie można ograniczać zasięgu wszechmocy, z wyjątkiem przypadku, gdy doprowadzi to do logicznej niemożliwości. Wszystko inne pozostaje otwarte na wszechmoc”11.

 

Zachorować na Jezusa

Nawet jeśli rozległym zjawiskiem duchowym współczesności stała się obojętność wobec Boga i religii, to nie da się tego samego powiedzieć o Jezusie. Kim jest ten historyczny nauczyciel z Nazaretu, iż nie sposób przejść obok Niego obojętnie: trzeba być zdecydowanie za albo przeciw? Nawet wielu ludzi, którzy urodzili się bez wrodzonego „genu religijnego”, a nawet z rodzajem alergii na sprawy nadprzyrodzone, zdradza „słabość” wobec tej postaci. Dla Ernesta Renana to „osoba wyjątkowa… W nim skoncentrowało się wszystko to, co najlepsze i najwznioślejsze w ludzkiej naturze”12.

Kim jest ten człowiek, który fascynuje sobą nawet swych wrogów. „Pamięć o Nim jest rozsiana wszędzie – opisywał Giovanni Papini. – Na murach kościołów i szkół, na czubkach dzwonnic, na wierzchołkach gór, nad łóżkami i na grobowcach. Miliony krzyży przypominają o śmierci Ukrzyżowanego”13. Krzyż stał się wręcz faktem i symbolem centralnym, wokół którego toczą się losy świata zachodniego od czasów imperium rzymskiego. By nie pozostać autorem ogólnych sformułowań, przytoczę dwa skrajne przykłady. Jean Jacques Rousseau, osobisty wróg Kościoła, pisał w swym dziełku Emil: „Przyznam się wam, że świętość Ewangelii przemawia mi do serca. Przyjrzyjcie się książkom fi lozofów, z całym ich napuszeniem. Jakże są malutkie w porównaniu z nią… Tak, życie i śmierć Sokratesa to dzieje mędrca, życie i śmierć Jezusa to dzieje Boga”14. Podobne tony odnajdujemy w pismach młodego Karola Marksa: „Zjednoczenie z Chrystusem dostarcza wewnętrznego uniesienia, wsparcia w bólu, spokojnej pewności oraz serca otwartego na miłość bliźniego, na wszystko co wielkie i szlachetne… Zjednoczenie z Chrystusem napawa radością, której na próżno poszukuje epikurejczyk w swej powierzchownej fi lozofi i, a zdolny myśliciel w pogłębionych studiach”15.

Nie ma człowieka, który mógłby się równać z Chrystusem, który budziłby tak mocne uczucia miłości czy nienawiści w stosunku do siebie. „Nie istnieje nic równie piękne, równie głębokie, rozumne, odważne i doskonałe jak Chrystus – pisał Dostojewski. – Nie tylko, że nie istnieje, ale i istnieć nie może. Jeśliby któregoś dnia okazało się, że Chrystus jest poza prawdą i stosownie do tego prawda jest poza Chrystusem, wolałbym pozostać przy Chrystusie, niż przy prawdzie”16. Gaetano Salvemini, włoski profesor Harvardu, socjalista i antyklerykał z przekonania, twierdził: „Nie wiem, czy Jezus Chrystus był naprawdę synem Bożym, czy nie.

W kwestii tych zagadnień jestem ślepym od urodzenia. Niemniej jeśli chodzi o konieczność postępowania według nauk moralnych Jezusa Chrystusa, nie mam najmniejszych wątpliwości”17. Można by w nieskończoność przedłużać listę przeróżnego rodzaju zadeklarowanych ateistów, agnostyków, wolnomyślicieli i liberałów, takich jak Umberto Eco, Albert Camus, Giovanni Vattimo czy Jacques Derrida, którzy nie potrafili ukryć nieprzeciętnej fascynacji Jezusem. W Wenecji nikt nie potrafi mówić z taką estymą i przekonaniem o Jezusie, jak oficjalnie niewierzący filozof i burmistrz tego miasta, Massimo Cacciari.

To wyjątkowa właściwość, zwłaszcza w przypadku młodego wędrownego rabina żydowskiego, którego postać przemknęła poprzez dzieje szybko jak meteoryt, zaś cała publiczna aktywność nie trwała dłużej niż dwa i pół roku, niespełna trzydzieści miesięcy. I to w dodatku w głuchej i zapadłej peryferii imperium, z dala od świateł rzymskiego czy aleksandryjskiego blichtru. Chrystus bez wątpienia stał się największą pasją ludzkości. Kto zapadnie na chorobę, której na imię Jezus, nie wyleczy się z niej już nigdy. Spotkanie z Nim nie pozwoli już w żaden sposób wymazać tego wspomnienia z serca. Expertus potest credere quid sit Jesum diligere18 – śpiewał św. Bernard z Clairvaux. Chodzi o rodzaj zakochania czy też tęsknoty, która nie mija człowiekowi nigdy.

Trzeba dodać, że konsekwencje owych dwu i pół roku spędzonych przez Jezusa wraz z ludźmi na ziemi są nieobliczalne. Odkąd św. Paweł zaczął głosić, że w Chrystusie nie ma już żyda, ani poganina, mężczyzny, ani kobiety, niewolnika, ani też człowieka wolnego, poczęła się rozwijać jedna z największych rewolucji społecznych w dziejach ludzi – upadek niewolnictwa. Oto jak opisuje sytuację Rzymu tamtych czasów Gustave Bardy: „Na ostatnim miejscu w społeczeństwie i, przynajmniej po części, bliżej zwierząt niż ludzi znajdują się niewolnicy. Nie są osobami, tylko przedmiotami, obiektami posiadania, które się nabywa i sprzedaje, których się używa do woli, a kiedy już ich się nie potrzebuje, najzwyczajniej się ich pozbywa…

Niewolnikowi nie wolno założyć rodziny, ani też pielęgnować własnych narodowych obrzędów”19. U podstaw zmiany tej sytuacji nie znalazła się żadna ideologia społeczna czy polityczna, ale imię jednego człowieka: Jezus. Dobrze o tym wiedział papież Paweł II, który w następstwie odkrycia Ameryki w bulli Sublimis Deus z 2 czerwca 1537 roku podjął decyzję o skruszeniu zawczasu apetytów niewolniczych nowych konkwistadorów z Europy, stwierdzając: Indios veros homines esse. Ci bowiem, którzy chcieli budować nowy system niewolniczego wykorzystania, podpierali się teoriami o etnicznych mieszkańcach obu Ameryk jako dzikusach, a nie prawdziwych ludziach, czego dowodem miał być fakt, iż nie są oni wyznawcami wiary chrześcijańskiej. Papież nie tracił czasu na dyplomację: ci, którzy tak myślą, są „wspólnikami diabła, pragnącymi upajać się chciwością”.

Przed nadejściem Jezusa sporządzano kontrakty małżeńskie, w których nie była brana pod uwagę ludzka miłość, lecz żona stawała się własnością męża. Położenie kobiety w tamtej epoce nie było godne pozazdroszczenia. Ojciec dysponował prawem do życia lub śmierci własnej córki. Pewien rzymski obywatel Poncjusz Aufi dianus zabił swą córkę po tym, jak odkrył, iż została ona zgwałcona. Były także przypadki przewidziane w prawie rzymskim, kiedy to małżonek, albo nawet i teść, mieli prawo zabić żonę. Przykładem Ignatius Mercenius, który uderzeniami kija pozbawił życia swoją małżonkę za to, że piła wino. I wcale nie został pociągnięty z tego powodu do odpowiedzialności. Grzech cudzołóstwa dawał też mężczyźnie prawo zabicia swej małżonki, przy czym zależność ta nie funkcjonowała w drugą stronę. Znane są także inne drastyczne praktyki cywilizacji rzymskiej, choćby ten, gdy Katon postanowił podarować swą oblubienicę Marcję przyjacielowi Hortensjuszowi, zaś imperator Oktawian zażądał od jednego ze swych poddanych odstąpienia mu żony. Za idealną uznawano też decyzję owdowiałej kobiety o odebraniu sobie życia po śmierci małżonka20. Wraz z Jezusem zaszła zmiana: miłość stała się kategorią nie tylko pierwszoplanową, ale wręcz siłą przemieniającą życie. Paradygmatem wszelkich więzi ludzkich, zwłaszcza związków łączących mężczyznę z kobietą, stał się mistyczny związek małżeński Chrystusa z Kościołem. Jezus umożliwił odkrycie nowego rodzaju kochania drugiej osoby, nie tylko na zasadzie wybuchu namiętności, ale jako agape, czyli dobrowolnego dania siebie drugiemu.

Chrześcijaństwo jako religia objawienia się Boskiego Logosu wniosła również w dzieje ludzkości przełom w podejściu do rozumu. „Dlaczego Europejczycy poprzez wieki pozostali jedynymi, którzy używali okularów, budowali kominy, kierowali się zegarem, dysponowali ciężką kawalerią czy też zapisem nutowym w muzyce? – pytał Rodney Stark w swym bestsellerze Zwycięstwo rozumu21. Odpowiedź tkwi w racjonalnym podchodzeniu do rzeczywistości, jakiego nauczyło ludzi chrześcijaństwo. Okulary czy kominy wydają się błahostką, a jednak zrewolucjonizowały życie i jego jakość. Samo chrześcijańskie pojęcie osoby spowodowało całą serię odkryć i podbojów technologicznych, lecz przede wszystkim umożliwiło opracowanie teorii praw ludzkich oraz porządku społecznego. „Demokracja to kartka wyrwana z Ewangelii” – twierdził Arnold Toynbee. Jeśli dziś spogląda się na dziecko jako na istotę ludzką, mimo że brakuje mu tylu właściwości cechujących logiczny i racjonalny byt, to zasługę w tym względzie należy przypisać żydowsko-chrześcijańskiej tradycji, która w ramach swych debat teologicznych skonstruowała genialną kategorię osoby. Zaślinione niemowlaki, bezsilni starcy, schorowani i zredukowani do podstawowych czynności wegetatywnych pacjenci oddziałów intensywnej terapii, czy wreszcie rozwijający się w ukryciu kobiecego łona ludzki płód – wszyscy oni wraz z Jezusem stali się osobami. Jezus nie przyszedł cywilizować świata, ale uświęcać człowieka. Pozwolić mu przejść ze stanu bestii do miary boskości. Reszta jest tego naturalną konsekwencją.

W swym kultowym dziele Od Hegla do Nietzschego Karl Löwith pisze: „Historyczny świat, w łonie którego zdołał się uformować «przesąd», iż ktokolwiek posiada ludzką twarz, posiada tym samym «godność» oraz «cel» przysługujący ludzkiej istocie, wcale nie jest światem zwykłego człowieczeństwa, mającym swe korzenie w odrodzeniowych kategoriach «człowieka uniwersalnego», ale światem chrześcijaństwa, w którym człowiek, dzięki Chrystusowi, Bogu-Człowiekowi, odnalazł właściwy stosunek do samego siebie oraz do swego bliźniego”22. Bez większej przesady można stwierdzić, że gdyby Chrystus nie zrewolucjonizował świata swym wyzwaniem z krzyża, nie byłoby ani szkół, ani uniwersytetów, ani też szpitali wraz z wielkimi dziełami miłosierdzia. Przed epoką Jezusa, jak pisze historyk medycyny Fielding Garrison, „postawa ludzi do choroby czy nieszczęścia pozbawiona była współczucia. Zasługi w niesieniu ulgi na szeroką skalę ludziom cierpiącym należy przypisać chrześcijaństwu”23. To zresztą stało się jednym z głównych zarzutów, jakie uczniom Chrystusa postawił Nietzsche: „Chrześcijaństwo stanęło po stronie tego wszystkiego, co słabe, podłe i nieudane”24. Jak podkreśla francuski myśliciel René Girard, w świecie starożytnym znana była solidarność pomiędzy osobami tej samej rodziny, plemienia, grupy etnicznej czy narodowej, jednakże dopiero wraz z chrześcijaństwem pojawiła się postawa przyjścia z pomocą osobie cierpiącej, nawet jeśli była obca i nieznana. Pojęcie miłości bliźniego zaczerpnięte z Ewangelii stanęło u podstaw wyłonienia się instytucji szpitala. Jego pierwotne postaci nazywano ksenodochiami, co etymologicznie znaczy „lecznica dla obcokrajowców”. Tak określano pierwsze przytułki organizowane dla chorych cudzoziemców i pielgrzymów.

Według tradycji, papież św. Anaklet w roku 80 po Chrystusie przekształcił własny dom w szpital. Podobnie uczyniła św. Agnieszka w IV wieku, a po niej wielu innych świętych25. Jezus pozwala odkryć nowy wymiar relacji międzyludzkich – agape, to znaczy miłość, która w drugiej osobie pozwala rozpoznać kogoś podobnego do mnie, a – idąc jeszcze głębiej – pozwala rozpoznać w drugim samego Chrystusa. Po przyjściu Chrystusa i dzięki Niemu rodzaj ludzki przeżył okres rozkwitu, nawet jeśli z powodu ograniczonych możliwości człowieka proces ten przebiegał stopniowo i różnymi etapami.

Od samego początku Ojcowie Kościoła nauczali, że rozum ludzki stanowi największy dar Boga. Chrześcijaństwo stało się jedynym wyznaniem, które potrafiło spożytkować rozum i logikę w odkrywaniu prawdy zawartej w religii. Gilbert K. Chesterton pisał: „Stać się katolikiem nie oznacza wcale wyrzec się myślenia, tak samo jak uzdrowienie z paraliżu nie znaczy zaprzestać poruszania się, a wręcz przeciwnie: nauczyć się poruszać poprawnie”26. Nawet jeśliby nie wiem jak wiele rodzajów uprzedzonych argumentów chciało się użyć w polemice, jednego nie sposób zaprzeczyć: ewangelizacja zaowocowała zwycięstwem rozumu oraz pojęciem wolności osobistej. „Ten czy ów Europejczyk może nie wierzyć w prawdziwość chrześcijańskiej doktryny – pisał noblista i poeta Thomas S. Eliot – niemniej wszystko to, co mówi i czyni, wypływa z chrześcijańskiej kultury, którą odziedziczył i która dostarcza mu znaczeń. Jedynie kultura chrześcijańska mogła wydać kogoś takiego, jak Wolter czy Nietzsche”27. Oczywiście, chrześcijaństwo nie identyfi kuje się z żadną cywilizacją, nawet tą zachodnią. Powtórzmy jeszcze raz: Jezus nie przyszedł, by cywilizować świat, ale by uświęcić człowieka, to jest z bestii uczynić boski byt. Wszystkie religie, podobnie jak i systemy ateistyczne, popełniały w ciągu wieków zbrodnie i potworne nadużycia. Nowość chrześcijaństwa polega na tym, że jego adepci nigdy nie będą szukać usprawiedliwienia dla własnych czynów, powołując się na Chrystusa, który nigdy nikogo nie skrzywdził, nakazywał miłość do nieprzyjaciela i zawsze stawał po stronie ofi ary. „Wszelkie grzechy chrześcijan popełnione w ciągu wieków nie biorą się z ich wiary w Niebo, ale z tego, że niedostatecznie w nie uwierzyli” – pisał Joseph Ratzinger. Czegoś podobnego, niestety, nie mogą powiedzieć o sobie – dla przykładu – wyznawcy islamu. Oto jak opisuje masakrę Żydów w Medynie jeden z najsłynniejszych biografów proroka Mahometa: „Mahomet nakazał wykopać wielkie doły na targu al-Madina. Skrępowani Żydzi zostali tam przyprowadzeni i wszystkim po kolei obcięto głowy, a następnie ciała wrzucono do dołu. Według niektórych, było ich sześciuset lub siedmiuset, według innych ośmiuset albo dziewięciuset. Następnie sprzedano kobiety i dzieci. Pieniędzmi uzyskanymi ze sprzedaży, jak i pozostałymi sprzętami podzielono się… Prorok wziął sobie jako konkubinę piękną Rayhanę, wdowę po jednym ze straconych Żydów”28.

Oto rewolucja Jezusa: wszyscy byli przekonani, że świat da się zmienić, gdy zabije się wrogów, tymczasem Jezus zmienił go, pozwalając, aby inni zabili Jego. Odkąd Chrystus zawisł za wszystkich ludzi na krzyżu, żadne ludzkie istnienie nie powinno być więcej składane w ofi erze. Winni to dobrze zrozumieć ci wszyscy współcześni bioetycy, którzy twierdzą, że sama przynależność do gatunku homo sapiens nie jest wystarczająca, by komuś zagwarantować prawo do życia. Guru postmodernizmu Richard Rorty przyznawał: „Spoglądanie na dziecko jako na istotę ludzką, nawet jeśli brakuje mu elementarnych więzi społecznych i kulturalnych, zawdzięczamy jedynie wpływom tradycji judeochrześcijańskiej i jej specyficznemu pojęciu osoby”29. Wraz z Jezusem nie tylko niewolnicy i chorzy, ale i dzieci stają się osobami. Kim jest ta Postać, którą otaczają szacunkiem niemal wszystkie religie, a której wytoczył długotrwałą wojnę zachodni laicyzm? Koran nazywa Go „jednym z dwóch proroków, zrodzonych bez ojca” (drugim był Adam), który powróci na końcu czasów. Gandhi zwierzał się: „Mówię hindusom, że ich życie pozostanie niedoskonałe, jeśli nie będą skrupulatnie zgłębiali życia Jezusa”30. Żydowski myśliciel Martin Buber nazywał Go „wielkim bratem”, zaś francuski Żyd Edmund Fleg mówił: „Jakże bym Cię pokochał, gdybym mógł Cię poznać”31. Jaki był Jezus z Nazaretu?

Z kart Ewangelii przekonujemy się, że nikt nie pozostawał względem Niego obojętnym. Dane Całunu Turyńskiego podpowiadają, że chodzi o mężczyznę około trzydziestopięcioletniego, o wzroście ponad metr osiemdziesiąt, o sylwetce zdrowej, mocnej, noszącej znamiona kogoś, kto był aktywny fizycznie. Miał pociągłą twarz, regularne rysy, wyraziste wargi, wysokie czoło, włosy do ramion i długą brodę. Wrażenie mocy, jakie Jezus budził w ludziach, pochodziło z całą pewnością z Jego wewnętrznej siły duchowej, niemniej zewnętrzny jej wyraz lokował się w twarzy i spojrzeniu. Jak powiadają ewangelie, wielu ludzi poczuło się wezwanymi do pójścia za Jezusem, spotykając się z Jego wzrokiem: Piotr, Zacheusz, Tomasz czy Samarytanka przy studni Jakuba. Decydujący był jednakże stosunek Jezusa do ludzi, ukazujący miłość i zainteresowanie najbardziej ubogimi, upokorzonymi, odepchniętymi przez innych czy gardzącymi samymi sobą. Ten stosunek do grzesznika okazał się rewolucyjny dla wizji Boga, jaką ludzie mieli do tej pory. W sposób przejmujący wyraził to Kierkegaard w swoim Dzienniku: „Jeśli czuję się wręcz zerem, jeśli w mej nędzy czuję się najbardziej sponiewierany pośród wszystkich nędzników, otóż z tego niezbicie wynika coś więcej niż pewnego: że Bóg mnie kocha… Kiedy czujesz się opuszczony w świecie, cierpisz i nikt na ciebie nie zwraca uwagi. I dochodzisz do wniosku, że nawet Bóg przestał się tobą przejmować. Wstydź się, głupcze i bluźnierco. Właśnie ten, kto jest najbardziej opuszczony na ziemi, najbardziej jest kochany przez Boga”32. Jak zauważali ewangeliści, Jezus nie przemawiał do ludzi jak inni żydowscy rabini, On przemawiał z mocą, która Mu nieustannie towarzyszyła33. W swoim nauczaniu stawiał wysokie wymagania. Wymagał tego, czego od człowieka mógłby wymagać jedynie Bóg. Zresztą tylko On jeden w dziejach ludzkości utożsamił się z Bogiem. Tylko On odważył się powiedzieć o sobie: Ja jestem (Jahwe). Tym bardziej zdumiewa fakt Jego ukrzyżowania i wydania na śmierć. Przecież moc, której używał do uzdrawiania i ratowania innych, mógłby z łatwością obrócić przeciwko swym oprawcom i wrogom. Tymczasem pozwolił się upokarzać, opluwać, bić i torturować, a wreszcie przyzwolił na swoją własną wyrafi nowaną i okrutną egzekucję. Wszedł w najmroczniejsze obszary ludzkiego grzechu i w jego skutek.

 

Podnieście głowy

Chrześcijaństwo od ponad dwóch tysięcy lat żyje wydarzeniem zmartwychwstania Chrystusa. Nie chodzi o kolejny mit czy metaforę. Sprawa dotyczy już nie tylko dobrego samopoczucia czy ludzkiego pojęcia szczęścia, ale najważniejszego wyzwania stojącego przed ludzkością: życia i śmierci. Na wielu katolickich katedrach i fakultetach można spotkać się z tezami, próbującymi interpretować zmartwychwstanie jako rodzaj teologicznego mitu w nowoczesnym, jungowskim rozumieniu. Chodzi jakoby o wewnętrzną przemianę człowieka dokonaną pod wpływem wiary.

Tymczasem mity nikogo nie wyciągną z cmentarza. Nie możemy pozwolić sobie na luksus wzruszenia ramionami i przejścia obok tego do porządku dziennego, bez zweryfi kowania tej chrześcijańskiej wiadomości. Dobrze wyczuł to Ludwig Wittgenstein, kiedy pisał: „Jeśli nie zmartwychwstał, rozłożył się w grobie jak każdy człowiek. Umarł i się rozłożył. Był nauczycielem jak każdy inny i nie może nam więcej pomóc, a my znów znaleźliśmy się w pustce i samotności. Możemy co najwyżej zadowolić się mądrościami i spekulacjami. I przebywamy, że tak powiem, w piekle, gdzie możemy jedynie pomarzyć, dalecy od nieba jak od sufitu”34. Co wydarzyło się w Jerozolimie na trzeci dzień po śmierci Jezusa, owego – jak podają niektórzy – 9 kwietnia 30 roku o świcie? Jak rozwikłać tę sensacyjną fabułę, która rozegrała się pomiędzy piątkowym wieczorem, gdy zapieczętowano grób, a niedzielnym porankiem, zanim nadeszły do grobu kobiety?

Ewangelie kompletnie milczą na temat owych trzydziestu kilku godzin, podając jedynie, że Jezus w tamten piątek był naprawdę martwy, i że w niedzielny poranek odnaleziono Jego grób otwarty i pusty. Z jednym zastanawiającym szczegółem: że płótna, które przylegały do ciała Zmarłego, pozostały w stanie nienaruszonym, sflaczałe, jakby ciało wyparowało. Ponadto teksty ewangelii zaświadczają, jakoby Jezus żywy ukazał się potem uczniom i pozwalał się im dotykać. W relacjach ewangelistów spotkania te są aż nazbyt cielesne, nazbyt materialne, by miały oznaczać symbolikę czy figurę retoryczną. Jezus postanowił ukazać się po pierwsze kobietom, które w ówczesnym społeczeństwie nie były brane pod uwagę jako wiarygodni świadkowie. Gdyby chodziło o mistyfikacje, autorzy opowiadań zadbaliby o scenerię mniej dyskwalifikującą ich poziom wiarygodności. Celsus, najsłynniejszy pogański polemista z II wieku, wytykał, że „Galilejczycy wierzą w jakieś zmartwychwstanie, potwierdzone jedynie przez jakieś histeryczne kobiety”. Ponadto, gdyby chodziło tylko o wymysły, tak sprawny przeciwnik chrześcijaństwa jak Celsus mógłby obalić całą strukturę nauki pierwotnego Kościoła, wskazując na grób, w którym spoczywają szczątki jego założyciela. Apostołowie po zmartwychwstaniu Jezusa nie wykuli wcale żadnej doktryny czy systemu teoretycznego, lecz mówili wyłącznie o człowieku z krwi i kości, o tym, co zdziałał, i że wciąż żyje, mimo iż został stracony na krzyżu.

Jakim cudem pozostawiliby swoje małe ojczyzny, swe rodziny, pracę i dobytek, gdyby miało chodzić jedynie o „zmyślone opowieści”, w uszach żydowskich brzmiące jak profanacja? W ich prawdziwym i żywym interesie byłoby raczej milczeć. Uciec z Jerozolimy, powrócić do swych łodzi i zająć się czymś pożytecznym. Skoro Chrystus skończył w tak haniebny sposób, wykończony pośród bandziorów, obłożony klątwą przez najwyższe autorytety, najlepszą rzeczą byłoby przerzucić stronicę i rozpocząć nowy rozdział życia. Przecież zdawali sobie sprawę z konsekwencji, na jakie się narażają. Przyglądali się rzezi, jaką sprawiono Jezusowi. Tymczasem byli gotowi zapłacić każdą cenę, w postaci utraty dóbr, więzi uczuciowych, dobrego imienia czy nawet samego życia za przywilej głoszenia innym wydarzeń związanych z Jezusem. W których – dodajmy – odegrali (jak choćby Piotr) nie najbardziej chlubną rolę tchórzy, zdrajców czy uciekinierów. Świadczyli o zwycięstwie Chrystusa nad śmiercią wbrew swojej dobrej reputacji. Gdzie znaleźć mocniejsze dowody wiarygodności? Ma to ogromne znaczenie, zwłaszcza z punktu widzenia jednej z największych wątpliwości zasianych przez ewangelickich i katolickich biblistów XIX wieku w sercach ludzi dotąd cieszących się niezmąconą łaską wiary. Wątpliwość dotyczyła rozgraniczenia wprowadzonego pomiędzy „Jezusem historii” a „Chrystusem wiary”, gdzie pierwszy miał oznaczać historyczną postać słynnego kaznodziei żydowskiego, do której zweryfi kowania autentyczności nie mamy żadnych dostępnych narzędzi, drugi natomiast jest wytworem nadziei i wyobraźni Jego uczniów, którzy nigdy nie pogodzili się z prozaicznością Jego losu, nadając mu cechy mitycznej, boskiej osobowości. Zmartwychwstanie miało stanowić w tym względzie materializację symbolicznych wysiłków pierwszej wspólnoty chrześcijańskiej, spragnionej wyrazistej, religijnej ikony, w której można by ulokować wszelkie niespełnione i zawiedzione oczekiwania w stosunku do rzeczywistości.

Nie byłoby niczego zasługującego na uwagę w powyższych twierdzeniach, gdyby nie to, że znalazły one i nadal znajdują wyraz w licznych podręcznikach i wykładach z teologii we współczesnych fakultetach, katedrach i seminariach. Idea traktowania ewangelii jako „świadectwa wiary” z definicji służy podważaniu historycznej autentyczności czczonego przez chrześcijan Chrystusa, Syna Bożego. Temu modnemu sofizmatowi przeciwstawił się szwajcarski teolog Hans Küng, który pisał: „To nie wiara uczniów wskrzesiła im z martwych Jezusa, lecz raczej Ten, którego Bóg wydobył ze śmierci, powiódł ich do wiary i jej wyznawania. To nie Nauczyciel żyje dzięki swym uczniom, ale odwrotnie: oni żyją dzięki Niemu. Wiadomość o zmartwychwstaniu, owszem, jest świadectwem wiary, ale nie jej produktem”35. Na podobnej fali poddawania w wątpliwość wszystkiego, co mogłoby przyznać chrześcijaństwu walor wydarzenia historycznego, a nie ideologii, przedarły się do powszechnej świadomości zarzuty o „nieautentyczności” Całunu Turyńskiego, czczonego przez wieki przez Kościół jako relikwia Pana Jezusa, mająca być płótnem, w który wedle zwyczajów żydowskich miało być obwiązane i złożone w grobie ciało Zbawiciela. Słynne badania wykonane 13 października 1988 roku metodą węglową stwierdzały „poza wszelką wątpliwość”, że święte płótno pochodziło z okresu o wiele późniejszego, mianowicie z przedziału czasowego pomiędzy 1260 a 1390 rokiem. Świat zgodnie odwrócił się plecami do, jak to stwierdzono, „fałszywej średniowiecznej relikwii”. Mało kto wziął wówczas pod uwagę fakt, iż uwielbiana metoda naukowa C14 miała już na koncie całą serię groteskowych wpadek. A to pewnemu odnalezionemu rogowi Wikingów przyznawała datę powstania na rok 2006, a to znów w przypadku pewnej mumii egipskiej dowodziła różnicy wieku między ciałem a opatrunkami o jakieś 800-1000 lat.

Jak podawał przegląd „Science”, nawet skorupki niektórych żywych (!) ślimaków przy pomocy tejże metody uchodziły za mające aż 26 tysięcy lat, zaś pewna dopiero co wyłowiona z morza foka miała być już martwa od 1300 lat36. Pierwotna teoria wyjaśniająca pochodzenie Całunu Turyńskiego dowodziła, iż stanowi on efekt poddania płótna promieniowaniu o niezwykłej, tajemniczej mocy, które pozostawiło na nim wizerunek postaci Promieniowanie wydobyło się z całego ciała, spoczywającego wewnątrz. Chodzi w tym wypadku o coś, co nie stanowi zjawiska naturalnego i nie da się go w żaden sposób odtworzyć. Wizerunek nie został namalowany, bowiem płótno z Turynu nie zawiera żadnego pigmentu, jaki mogłyby zawierać farby. Nie stanowi odcisku samego ciężaru fi zycznego ciała, a raczej odbicie pewnego rodzaju eksplozji nieznanej energii, która w rzucie prostopadłym pozostawiła na płótnie fotografi ę człowieka zawiniętego w całun. Co zawiera płótno z Turynu? Przede wszystkim ślady aloesu i mirry używanych w Palestynie za czasów Jezusa dla celów pogrzebowych oraz pyłki należące do około 77 gatunków roślin, z których niektóre są charakterystyczne dla Bliskiego Wschodu. Jednakże najbardziej sugestywny jest związek pomiędzy wszystkimi rodzajami cierpień przeżytych przez Jezusa podczas Jego drogi krzyżowej a śladami, jakie nosi na swym ciele człowiek z całunu. Liczbę ran, jakie tam napotykamy, mógł znieść jedynie ktoś o nadzwyczajnej sile moralnej w sobie: sto dwadzieścia razów zadanych rzymskimi pejczami, które rozrywały skórę ciała za każdym razem w trzech miejscach, bolesny odcisk pozostawiony na plecach po niesionym krzyżu, na głowie około pięćdziesięciu ran kłutych po koronie cierniowej, złamany nos, napuchnięte oko, poranione brwi; cztery przekłucia po gwoździach oraz cios włócznią w bok wraz ze śladem wypływającej stamtąd krwi i osocza.

Poddany analizie całun dowiódł, iż zachowana na nim krew należała do mężczyzny o rzadkiej grupie krwi AB, co odpowiada też grupie krwi pochodzącej z cudu eucharystycznego w Lanciano oraz krwi zachowanej na chuście z Oviedo, która prawdopodobnie była położona na twarzy zmarłego Jezusa. Ponadto wiadomo, że ciało człowieka z całunu było odwodnione. Medyczne studia dowiodły, iż ciało owinięte w pogrzebowe płótno na pewno należało do człowieka pozbawionego życia poprzez ukrzyżowanie, poza tym nie pozostało tam dłużej niż czterdzieści godzin, wskazuje bowiem na to brak jakichkolwiek oznak rozkładu. Ponad wszelką wątpliwość dowiedziono, że nie zaistniał żaden ruch ciała w stosunku do płócien. Brak śladów rozszarpanych ran czy strupów sugeruje inny sposób zniknięcia ciała spośród zwojów materiału. Grupa uczonych włoskich próbowała uzyskać podobny efekt, co na całunie, w laboratoriach Frascati. Wynik podobny do tamtego przyniosło użycie potężnej ekscymerowej lampy laserowej, co jedynie potwierdza tezę o tym, iż całun w aktualnym kształcie powstał w wyniku wydobycia się z wewnątrz ogromnej energii świetlnej. W oparciu o powyższe możemy sobie wyobrazić, jak mógł wyglądać moment zmartwychwstania Chrystusa. Otóż po około 36 godzinach po śmierci nagle ciało Jezusa wyzwoliło z siebie nieznaną energię, która przeniknęła oplatające go tkaniny pogrzebowe. Bez wykonania jakiegokolwiek ruchu płótno zwiotczało, jakby jego zawartość wyparowała ze środka. Powyższe uwagi nie pozostawiają żadnych obiekcji: człowiek, który był owinięty w Całun Turyński, zmartwychwstał.

Nie chodziło o żadne ożywienie zmarłego, bowiem ciało Jezusa, mimo iż pozostało przy swoim dawnym wyglądzie, nosiło w sobie inne, nowe właściwości fizyczne, choćby te, które pozwoliły mu przeniknąć warstwy materiału. Potwierdzają ów efekt ewangelie, opowiadając o tym, iż Jezus po zmartwychwstaniu był przez innych rozpoznawany, pokazywał ślady męki i ukrzyżowania, a równocześnie wchodził do pomieszczeń pomimo zamkniętych drzwi oraz pojawiał się i znikał bez zachowania reguł czasoprzestrzennych. Jeśli ktoś nadal miałby ochotę upierać się przy hipotezie o średniowiecznym pochodzeniu Całunu Turyńskiego, winien zadać sobie trud wykazania, kim był ów człowiek, który został ukrzyżowany w epoce, w której od wieków nie stosowano już tego typu egzekucji i który wedle wszelkich wskazówek pozostawionych na płótnie zmartwychwstał. Powinien też wytłumaczyć, jak to się stało, iż o takim wydarzeniu nikt w tamtej epoce nawet nie wspomniał ani niczego nie zanotował. I dlaczego ten ktoś, po powstaniu z martwych, zniknął, nie pozostawiając po sobie żadnych śladów ani świadectw. Okazuje się, iż jedynym świadectwem o zaistnieniu faktu zmartwychwstania w dziejach ludzkości są ewangelie. Warto na chwilę powrócić do intrygującego zapisu w ewangelii św. Jana mówiącego o tym, że kiedy apostołowie weszli do wnętrza grobu Jezusa w dniu zmartwychwstania, Jan – jak relacjonuje tekst – „ujrzał i uwierzył”37.

Co ujrzał i w co uwierzył, skoro jeszcze nikt nie widział żywego Jezusa? Maria Magdalena powtarzała jedynie: „Zabrano ciało Pana z grobu i nie wiemy, gdzie go położono”. Wydaje się, że to, co zauważyli apostołowie po wejściu do pustego grobowca, od razu kazało im myśleć o tym, co mogło się zdarzyć. Francesco Spadafora próbował znaleźć wyjaśnienie takiego opisu pierwszego wrażenia świadków zmartwychwstania, analizując tekst grecki ewangelii Janowej. Tekst grecki pomaga bowiem lepiej zrozumieć, że „chusta spoczywała w tej samej pozycji, w jakiej została zawinięta tamtego piątkowego wieczoru wokół głowy Zbawiciela. Podobnie i opaski (to othònia – opaski i prześcieradło), użyte do opasania zwłok (J 19,40, jak było w zwyczaju żydowskim, zobacz: wskrzeszenie Łazarza, J 11,44, aby prześcieradło ściśle przylegało do ciała, od stóp ku ramionom), pozostawały w tej samej pozycji, w jakiej apostoł je widział w chwili pogrzebu. Tyle tylko, że nie opasywały już nikogo. Opaski i całun spoczywały (kéimena), jakby ciało Chrystusa się ulotniło”38. Tak opisywał swe doświadczenia św. Jan, nie przypuszczając nawet, że badania naukowe przeprowadzone dwa tysiące lat później doprowadzą inną drogą do tych samych konstatacji. Kościół jednakże głosi nie tylko to, że dwa tysiące lat temu Jezus zmartwychwstał. Byłoby to co najwyżej, jak mawiał jeden z ojców zgubnego iluminizmu w teologii, Gotthold Ephraim Lessing, „nic innego, jak pewność historiografi czna”.

Jeśli zmartwychwstanie Jezusa stanowi jedynie fakt z przeszłości, może co najwyżej posilić zainteresowanie autorów podręczników historii, a nie ludzką nadzieję. I może być potraktowane jako teologiczna ciekawostka, nie mająca nic wspólnego z życiem dzisiejszego człowieka. Tymczasem Kościół nie głosi wydarzeń z przeszłości, ale głosi i dowodzi Jezusa żywego i działającego dzisiaj. Nawet gdyby zamontowano wówczas w grobie Zbawiciela telekamery, tak iż moglibyśmy obejrzeć zapis całego zajścia i nosić w sobie wizualną pewność tego, co zaszło wówczas w Jerozolimie, to w jaki sposób owa „wiedza” miałaby wpłynąć na jakość życia ludzi w XXI wieku? Piękne świadectwo na ten temat pozostawił nam biskup z IV wieku, św. Atanazy, w swym dziele O Wcieleniu Słowa, wskazując na fenomen licznych męczenników we wspólnotach pierwotnego Kościoła: „Wcześniej, zanim przyszedł boski Zbawiciel, wszyscy opłakiwali zmarłych jakby tamci mieli ulec zatraceniu. Tymczasem odkąd Zbawiciel powstał z martwych w Swym ciele, śmierć przestała straszyć i ci wszyscy, co wierzą w Chrystusa, przechodzą obok niej obojętnie, jakby nie miała żadnego znaczenia, i wolą raczej umrzeć, aniżeli wyrzec się wiary w Chrystusa…

I jeśli komuś nie wystarcza ten przejaw zmartwychwstania, niech uwierzy w moje słowa w oparciu o to, co się dzieje na jego oczach. Jeśli zmarli nie potrafią już niczego zdziałać – jedynie żywi bowiem potrafią działać i zachowywać się w stosunku do innych ludzi – niech patrzy, kto chce i wyciąga wnioski, przyznając prawdę temu, co widzi. Jeśli Zbawiciel spełnia tak wielkie dzieła wśród ludzi, jeśli każdego dnia i w każdym zakątku ziemi przekonuje w niewidoczny sposób tak ogromną liczbę osób, wywodzących się i z Greków, i z barbarzyńców, aby w Niego uwierzyli, można jeszcze wątpić, że Zbawiciel zmartwychwstał i że Chrystus żyje albo raczej, iż On sam jest życiem? Czyż jakiś zmarły jest w stanie poruszyć ludzkie serca do tego stopnia, że wyrzekną się oni swych dawnych nawyków, by przylgnąć do Chrystusa? A zatem, jeśli nie ma dzieł, słusznie, że nie wierzą w to, czego nie widać. Lecz jeśli dzieła wołają i wyraźnie na Niego wskazują, czemu upierają się, by przeczyć tak oczywistemu istnieniu zmartwychwstania?

Nawet jeśli oślepli na duszy, niechajże przynajmniej zewnętrznymi zmysłami zauważą niezaprzeczalną moc i boskość Chrystusa”39. Nie chodzi o polityczne pustosłowie niektórych prelegentów, którzy o jakimś zmarłym działaczu czy twórcy lubią mówić: jest on nadal z nami i walczy w naszej sprawie. Byłby to czysty sentymentalizm. Nie chodzi też o poszukiwanie dowodów w postaci nadprzyrodzonych zjawisk. Chrystus żyje i działa w tych, którzy Mu ufają. A da się to zauważyć na podobnej zasadzie, na jakiej ludzie wchodzili w kontakt z Maryją podczas Jej objawień w Lourdes: „My samej Matki Bożej nie widzieliśmy, ale za to widzieliśmy twarz Bernadetty, kiedy z Nią rozmawiała”. Podobnie dziś astronomowie i matematycy odkrywają w przestrzeni kosmicznej nowe ciała niebieskie.

Samej planety nie widać, można być natomiast pewnym jej istnienia po zjawiskach, które powoduje. Posłużę się jeszcze jednym zdaniem św. Atanazego: „Aby przekonać się o tym, czy Jezus naprawdę zmartwychwstał i żyje, należałoby sprawdzić, czy zachowuje się jak istota żywa, to znaczy, czy działa”. Nie wystarczy nam wierzyć w Boską Osobę, potrzebujemy Ją niejako dotknąć, uchwycić się Jej. Papież Jan Paweł II mówił, że w ewangelizacji najważniejszą umiejętnością jest rozpoznawanie miejsc, „gdzie Duch tchnie”. A dziś w Europie istnieją z całą pewnością symptomy Jego tchnienia.

Aby je odnaleźć, podtrzymać i rozwijać, należałoby nieraz porzucić obumarłe schematy i podążać tam, gdzie kiełkuje życie, gdzie widoczne stają się owoce życia według Ducha. Gdzie są ludzie, którzy noszą w sobie „gorączkę życia” i którzy potrafią zarazić nią innych? Gdzie są ci, którzy spotkali Chrystusa i w związku z tym nie popadli ani w dewocję, ani w wyniosłość? Po prostu nauczyli się lepiej żyć i cierpieć, i kochać. Ze względu na takich ludzi warto trwać w Kościele. Nie potrzeba uciekać w religię z tchórzostwa przed problemami życia, ani popadać w naukową pychę rozniecaną żądzą tryumfowania. Święty Augustyn powiadał: in manibus nostris sunt codices, in oculis nostris facta. W ręku ewangelia, przed oczyma fakty. Jeśli ten sam Chrystus, którego pusty grób widzieli Piotr, Jan i Maria Magdalena, dziś ukazuje się nadal żywy i zmartwychwstały w życiu kobiet i mężczyzn mojego pokolenia, to mogę iść w przyszłość z podniesioną głową. Obojętność jest przeważnie nieznajomością Chrystusa, ateizm – gwałtownym żądaniem pewności.

„Że Chrystus umarł za mnie, akurat za mnie? – pisał Sartre. – Zbyt piękne, aby było prawdziwe”. Zwykły, deklarowany na co dzień model życia bez Chrystusa nie sprawdza się w praktyce. Zbyt wielu ludzi żyje w dobrobycie bez radości. Pod stertą mnóstwa rachunków za światło, za gaz, za telefon obawiają się pewnego dnia znaleźć rachunek za usługę pogrzebową. „Mogę spokojnie odrzucić chrześcijańskie rozwiązanie problemu życia (zbawienie, zmartwychwstanie, sąd, piekło, niebo) – mówił Ludwig Wittgenstein – lecz tym samym nie rozwiąże się problem mojego życia, ponieważ ja nie czuję się ani dobry, ani szczęśliwy. Potrzebuję odkupienia, bo inaczej jestem przegrany”40. Sekret Chrystusa to nie jakaś synteza dramatyczności i heroizmu. To coś zupełnie prostego: Pomóż mi, Panie!. A tego już filmy w rodzaju Aniołowie i demony szerokiej publiczności nie przekazują.

Ks. Robert Skrzypczak

Pismo Poświęcone Fronda nr 59/2009