„Co ma ożyć w pieśni, zaginąć powinno w rzeczywistości.” - F. Schiller

 

Był rok 1226. Książę mazowiecki Konrad zaprosił rycerzy Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, by strzegli granic jego włości przed podjazdami wojowniczych Prusów i nadał im w dzierżawę ziemię Chełmińską. Pierwsi zakuci w zbroje bracia w białych płaszczach z czarnymi krzyżami przybyli dwa lata później: dwóch rycerzy i kilkanaście osób służby pod dowództwem Filipa z Halle. Osiedlili się w darowanym przez księcia gródku na lewym brzegu Wisły, który nazwali Vogelsang (ptasi śpiew),jednak już niecały rok później przeprawili się na prawy brzeg budując nową siedzibę. Legenda głosi, że jej centralnym punktem był potężny dąb służący zakonnym braciom za wieżę obserwacyjną. Obydwie osady mieściły się w granicach administracyjnych dzisiejszego Torunia, w okolicach ruin zamku.

 

W roku 1230 do dwóch krzyżackich rycerzy dołączyło kolejnych pięciu pod dowództwem mistrza krajowego Hermana von Balka.  Tych siedmiu braci w białych płaszczach z czarnymi krzyżami rozpoczęło podbój Prus. Nie mógł on się udać bez wsparcia. Mimo przewagi technologicznej, lepszego uzbrojenia, lepszej organizacji czy wreszcie lepszych umiejętności taktycznych ta garstka rycerzy nie była by w stanie poradzić sobie z licznymi i zdeterminowanymi w obronie swojej ziemi i swoich wierzeń Prusami. A przecież w ciągu niespełna dekady udało im się podbić prawie całe północne Prusy i dotrzeć, posuwając się wzdłuż morskiego brzegu aż do Sambii. Pod krzyżacką władzą znalazły się plemiona Pogezanów, Pomezanów, Bartów, Natangów i Warmów. Nie udałoby się to gdyby nie rycerstwo europejskie, które ściągało do walki z poganami traktując to jako swój święty obowiązek wobec wiary na równi z wyprawami krzyżowymi w obronie Ziemi Świętej. Żywa też była jeszcze pamięć o Wojciechu Adalbercie, który zginął próbując głosić Chrystusa pogańskim plemionom. To zaciężne wojsko z Niemiec, Czech, Polski i innych chrześcijańskich krajów umożliwiło tak szybki podbój ziem zamieszkałych przez Prusów.

 

Pasmo krzyżackich sukcesów trwało aż do roku 1260, kiedy to nad jeziorem Durbe (na terenie dzisiejszej Łotwy) połączone siły Żmudzinów i Litwinów rozgromiły krzyżackich rycerzy dowodzonych przez mistrza krajowego Burcharda von Hornhausena i marszałka Henryka Botela. Klęska była całkowita, obydwaj możni – mistrz i marszałek – polegli a wraz z nimi około 150 braci zakonnych nie licząc czeladzi i rycerzy zaciężnych.

 

W tym samym mniej więcej czasie (dokładnej daty nie sposób ustalić), kiedy pierwsi rycerze w białych płaszczach przybyli nad Wisłę, jednemu z wodzów pruskiego plemienia Natangów z rodu Montemidów urodził się syn. Nadano mu imię Henricus, co oznaczać miało „potężny”, „możny” lub „waleczny”, później skrócone do Herkus. Kiedy miał kilka lat oddano go krzyżakom jako zakładnika, gwaranta, że Natangowie nie zerwą zawartego zawieszenia broni. Była to w średniowieczu praktyka dość popularna, by przypomnieć owiane legendą dzieci obrońców Głogowa.

 

Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dzięki pobytowi wśród zakonnych rycerzy Herkus odebrał gruntowne wykształcenie, został wysłany do Magdeburga, gdzie kształcił się w zakresie nauk wyzwolonych, wojskowości, poznał łacinę i niemiecki. Nie był to w żadnym razie uczynek szlachetny. Krzyżakom chodziło o wynarodowienie pruskich elit, o przeciągnięcie ich na swoją stronę. Dzieci wodzów miały poznać zachodnią kulturę, by porzucić własną jako mniej wartościową. W przypadku Herkusa się to nie powiodło. Kiedy wrócił w swoje rodzinne strony, był człowiekiem, jak na owe czasy, gruntownie wykształconym.

 

W tym czasie wieść o klęsce Krzyżaków nad jeziorem Durbe rozniosła się w Prusach. Brak prasy, radia, telewizji, internetu i innych nowoczesnych środków komunikacji nie był przeszkodą, podawana z ust do ust lotem błyskawicy dotarła do wszystkich. Dla podbitych plemion pruskich była to szansa, której nie zamierzali zaprzepaścić, szansa na odzyskanie wolności i ziemi, szansa na powrót do wiary ojców. Trudno się temu dziwić, chrześcijaństwo ludom zamieszkującym formujące się państwo zakonne kojarzyło się z uciskiem, a Chrystus był dla nich tożsamy z zakutym w stal krzyżackim rycerzem.

 

Niestety władze zakonne zdawały sobie sprawę z nastrojów panujących wśród Prusów i za wszelką cenę chciały zapobiec ewentualnemu wybuchowi. Najlepszym sposobem by to osiągnąć było pozbycie się elity pruskiej społeczności, która mogłaby przewodzić powstaniu. Jeden z wójtów, czy też może komturów imieniem Wolrad Mirabilis zaprosił możnych z plemion Natangów, Pogezanów, Warmów i innych na biesiadę do zamku Lenceberg nad Zalewem Wiślanym. Kiedy się zjawili i zasiedli w izbie przy zastawionym stole kazał zaryglować drzwi i podłożyć ogień. Wszyscy spłonęli żywcem.

 

Być może pod wpływem tego barbarzyństwa młody Herkus Monte opuścił „gościnnych” zakonników i uciekł do swoich. Porzucił chrześcijaństwo i stanął na czele Natangów, którzy chwycili za broń przeciwko brutalnemu najeźdźcy.

 

Prusowie do walki dokładnie się przygotowali, zrobili też wszystko, by uniknąć niepotrzebnego rozlewu krwi. Herkus Monte, już jako wódz Natangów, zredagował list, który wysłał do papieża Urbana IV. Podkreślił w nim, że celem jego nie jest wojna z chrześcijaństwem, ale z najeźdźcą, który w brutalny sposób pacyfikuje lud zamieszkujący tę ziemię od pradziejów i oddał ten lud i siebie papieżowi w opiekę. Niestety, odpowiedzi nie było. A raczej była, choć nie pisemna. Papież wszystkim krzyżowcom wyruszającym do walki z „pogańskim żywiołem” udzielał odpustu na takiej samej zasadzie jaka obowiązywała rycerstwo wyruszające bronić Ziemi Świętej. Przekaz był jasny – Prusów należało podbić i zmusić do przyjęcia wiary chrystusowej a opornych wyrżnąć. Pierwsza wyprawa ruszyła już na początku roku 1261. I przepadła. Natangowie wciągnęli krzyżowców w zasadzkę i rozbili biorąc wielu jeńców. Spośród nich wylosowano jednego, którego należało złożyć w ofierze bogom w podzięce za zwycięstwo. Los padł na mieszczanina z Maklemburga, którego przywiązano do konia i spalono żywcem.

 

Dalej wojna potoczyła się błyskawicznie, Prusowie zdobywali twierdzę za twierdzą, gród za grodem, padała strażnica po strażnicy. W 1264 roku Krzyżacy zachowali tylko trzy zamki: Królewiec, Elbląg i Bałgę a i z nich bali się wyściubić nosa. Dowodzeni przez Herkusa Monte Natangowie i sprzymierzone z nimi plemiona panowały na odebranych Krzyżakom ziemiach niepodzielnie. Potęga Zakonu została rozbita. Prawie.

 

Zakonni rycerze dostali wsparcie z całej Europy, zmienili też taktykę walki. Przestali zdobywać grody, które natychmiast były odbijane przez powstańców, ale zaczęli niszczyć wszystko, co wpadło im w ręce. Ludzi, którzy nie brali udziału w walce i jasno nie opowiedzieli się po stronie Krzyżaków, wytracano. Klasyczna taktyka spalonej ziemi, wojna na wyniszczenie. Mogli sobie na to pozwolić mając logistyczne wsparcie i zapewnione dostawy. Pozbawieni takiego wsparcia Prusowie musieli ulec. Swoje zrobiła też przewaga militarna i lepsza organizacja zachodniego rycerstwa, dzięki której Zakon powoli acz systematycznie odzyskiwał pole. Ujętych przywódców wieszano by pohańbić ich ostatecznie. Śmierć na szubienicy była dla pruskiego wojownika najbardziej uwłaczająca i niegodna.

 

Prusowie zostali zmuszeni do prowadzenia wojny partyzanckiej. Nękali wroga podjazdami, wycinali małe oddziały, ale nigdy już nie udało im się zadać chrześcijańskim najeźdźcom klęski takiej, jak w pierwszych latach powstania. Bunt dogorywał. Wreszcie w 1283 roku zdradzony przez zaufanego sługę wpadł we wraże łapy sam Herkus Monte, człowiek którego Krzyżacy się  bali i którego z całego serca nienawidzili jako sprawcę ich klęsk. Został bezlitośnie powieszony. Tak skończył człowiek, który przez wroga nie zapomniał o swoich korzeniach, człowiek, który widząc nieprawość „niosących Chrystusa” zakonników, widząc ich zbrodnie i niegodziwość zbuntował się i pociągnął za sobą cały lud pruski. Człowiek żywy, z krwi i kości, który żył i istniał naprawdę. Czyż nie warto by wspomnieć o nim przy okazji omawiania mickiewiczowskiego Konrada Wallenroda? Przecież historia Herkusa Monte jest bliźniaczo podobna do tej zapisanej na kartach poematu Adama Mickiewicza, a gdyby głębiej poszukać to zapewne znalazłaby się i Aldona...

 

Dziś nie ma już walecznych Prusów, lud ten zaginął w mrokach dziejów. Jedyne co po nim zostało to obco dla polskiego ucha brzmiące nazwy mazurskich jezior czy warmińskich przysiółków. I pieśni, w których zapomniani bohaterowie, herosi dawnych lat ożywają, by w końcu zwyciężyć i pognębić wroga. Oni przetrwali i to oni, a nie okuci w żelazo najeźdźcy są Genius Loci tej prastarej krainy...

 

Alexander Degrejt