Ci, którzy pamiętają czasy komunizmu w Polsce, mogą stwierdzić jedno: powraca cenzura i to nie wprowadzana przez partię polityczną, ale przez wielkie korporacje, które praktycznie zmonopolizowały rynek tzw. „mediów społecznościowych”. W zeszłym tygodniu World Federation of Advertisers (Swiatowa Federacja Reklamodawców, WFA) ogłosiła, że internetowi giganci „uzgodnili przyjęcie wspólnego zestawu definicji mowy nienawiści i innych szkodliwych treści i że będą współpracować, mając na uwadze monitorowanie inicjatyw przemysłu w celu poprawy w tej krytycznej dziedzinie”.

Jak stwierdził Stephan Loerke, dyrektor generalny WFA: „Zagadnienie szkodliwych treści w Internecie stało się jednym z wyzwań naszego pokolenia”. Dalej wyjaśnił: „Jako założyciele ekosystemów internetowych, reklamodawcy mają decydującą rolę do odegrania we wprowadzaniu pozytywnej zmiany i jesteśmy zadowoleni, że osiągnęliśmy porozumienie z platformami w kwestii planu działania i czasu w celu wprowadzenia koniecznych poprawek. Bezpieczniejsze środowisko medialne zapewni olbrzymie korzyści nie tylko reklamodawcom i społeczeństwu, ale także samym platformom”.

Tym pięknym słowom można by tylko przyklasnąć, gdyby nie fakt, że proponowane rozwiązania nie odnoszą się jedynie do materiałów o charakterze ściśle przestępczym czy zdecydowanie naruszających normy, jak np. propagujących przemoc, nagość czy upowszechniających pirackie nagrania bez respektowania praw autorskich. Odnoszą się one także do subiektywnego pojmowania pewnych pojęć i w rzeczywistości mogą ograniczać wolność słowa i wyrażania własnych poglądów oraz propagować szkodliwe ideologie bez możliwości ich krytyki.

Uzgodniona definicja tzw. „mowy nienawiści” obejmuje treści, które zdaniem pomysłodawców całego projektu mogą „szkalować (...) grupy osób” w oparciu o np. „orientację seksualną, tożsamość genderową” czy „status imigracyjny”, oprócz takich, jak np. „wiek, zdolności, narodowość, religia”. Jak zauważył Calvin Freiburger z „Life Site News” może to w istocie oznaczać taką interpretację, która „dławi” możliwość wyrażania poglądów na „gorące tematy dotyczące społeczeństwa czy polityki (jak już robi to Twitter w przypadku złego określania płci)”.

W porozumieniu mowa jest także o „nietaktownym, nieodpowiedzialnym i szkodliwym traktowaniu dyskutowanych kwestii społecznych oraz związanych z tym działań, które poniżają konkretną grupę lub wzniecają większy konflikt”. Takie postawienie sprawy może ponownie wiązać się z cenzurowaniem głównie mediów i poglądów konserwatywnych, czego przykłady mieliśmy już także w Polsce.

Potwierdzeniem takich działań jest również to, co ujawniło dwóch informatorów z Facebooka: polityką giganta medialnego jest „agresywna dyskryminacja konserwatystów w skali globalnej w celu wpłynięcia na wyniki wyborów”. Podobne przykłady znane są także w przypadku Twittera i platformy YouTube czy ogólnie Google’a.

jjf/LifeSiteNews.com